To uparte dziewczę z lewej strony ma na imię Magda, ma 26 lat i pochodzi z Gliwic. Tak przynajmniej mówią dokumenty. Od ponad pół roku mieszkańcy Ameryki Środkowej próbują bowiem przekonać mnie, że Magdalena nie jest polskim imieniem. Nie może być! No bo jak to? To przecież imię latynoskie! Na sto procent! Ale jeśli już naprawdę nie chcę im powiedzieć mojego prawdziwego imienia, to ewentualnie, ewentualnie(!) mogę nazywać się Magdalena.
Korzystając z tego hojnego przyzwolenia krążę z plecakiem pomiędzy Panamą a Meksykiem. Od wioski do wioski, od wulkanu do wulkanu, pomału przemierzam środkowoamerykańskie wyżyny i dżungle. Dwa dni tu, pięć dni tam, trzy dni siam. Nomadzki tryb życia szybko wszedł mi w krew. Zanim jednak zdecydowałam, że wszystko, czego potrzebuję może zmieścić się w czterdziestolitrowym plecaku, miałam przyjemność korzystania z takich rzeczy jak pralka, lodówka czy czterodrzwiowa szafa (szczególnie dobrze wspominam lodówkę).
W poprzednim życiu mieszkałam w Krakowie, Warszawie, Francji, Stanach, Peru i w Szwajcarii. Byłam kelnerką, sprzątaczką, recepcjonistką, tłumaczem, księgową, a nawet szwajcarskim bankierem. Był czas, kiedy specjalizowałam się we francuskich serach i czas, kiedy pisałam algorytmy optymalizujące pracę elektrowni.
Rok temu spełniłam swoje marzenie o ukończeniu studiów na uczelni będącej w pierwszej trójce rankingu „Financial Times”. Dziwna mieszanka ekonomii, statystyki i programowania, którą przyswoiłam, zdawała się otwierać drzwi do nabardziej prestiżowych instytucji finansowych. Możliwość pracy z najlepszymi osobami w branży była na wyciągnięcie ręki. Tylko co z tego, skoro ja marzyłam o podróży na workach ryżu w rozsypującym się, wypchanym bo brzegi autobusie, wleczącym się gdzieś po wyżynach Ameryki Środkowej?