Kuba. Dziwna mieszanka komunizmu i latynoskiej duszy, dawnego kolonialnego blasku i współczesnego zamknięcia na świat, pysznych kolorowych kamienic i rozsypujących się szarych ulic. Przez jednych uwielbiana, przez innych znienawidzona. Ta owiana legendą wyspa od dawna chodziła mi po głowie. Teraz, gdy powoli przemierzałam dżungle i plaże Jukatanu, była raptem o rzut beretem.
To, że była blisko, nie znaczy jednak, że była łatwo dostępna. Od kilku tygodni szukałam możliwości dostania się na Kubę drogą morską. To przecież ledwie dwieście kilometrów, dystans do pokonania w przeciągu kilku godzin. Chodziłam więc od mariny do mariny, szukając co większych statków i zagadując kolejnych kapitanów. (Marina=port jachtowy)
Zmotywowana udawałam się do kolejnych portów, w nadziei, że w końcu znajdę kogoś udającego się w stronę Kuby. Bezskutecznie. Wyglądało to tak, jakby na szlakach morskich Kuba w ogóle nie istniała. Okoliczna Dominikana, Bahamy i Jamajka tak. Kuba nie.
Pewnego dnia, zmierzając autostopem w stronę kolejnego portu, podzieliłam się tymi wrażeniami z moim kierowcą. Pokiwał głową, zastanowił się przez chwilę i spytał:
-Nie myślałaś, żeby jechać na Kubę z Charliem?
-Nie rozumiem. Ja nie znam żadnego Charliego. – odpowiadam zdumiona.
-Nie, nie. Nie chodzi o to, żebyś podróżowała z Charliem, tylko, żebyś kupiła bilet przy współpracy z jego firmą. Od kilku lat wysyłają już walizki z ubraniami i kosmetykami na Kubę. Dopłacają turystom do biletu w zamian za to, że ci przewiozą dla nich bagaż.
-Bagaż? Czy walizkę pełną narkotyków? – pytam ze zdziwieniem.
-Nie, to bezpieczny intetres. Z tego co wiem, wysyłają głównie ubrania. Jeśli chcesz, możesz przed wylotem dokładnie przejrzeć walizkę.
-Leciałeś już z nimi?
-Nie, jestem w Meksyku raptem od kilku tygodni. Polecili mi go znajomi. Ale lot powrotny na Kubę za 50$? Na pewno z tego skorzystam.
Początkowo notuje to jako ciekawostkę przyrodniczo-krajobrazową. Na Kubie musi być naprawdę ciężko o cokolwiek, jeśli lokalsi uciekają się do tego typu trików, by importować odzież. Zastanawiam się nad spotkaniem z jednym z organizatorów. Chciałabym wiedzieć więcej o tym, jak funkcjonuje ich biznes. Wiedzieć, nie doświadczyć. Zmierzam w końcu do portu z misją znalezienia statku płynącego na Kubę!
Jednak trzy porty później zmieniam zdanie. Wykręcam znaleziony w sieci numer. Mężczyzna o imieniu Wilbert odpowiada płynnie na moje pytania. Utwierdza mnie w przekonaniu, że „los maleteros” (czy po prostu walizkowcy) nie są miejską legendą. Zasada jest prosta. Dostajesz do nadania bagaż pełny kosmetyków i ubrań. Odbierasz go na lotnisku w Cancun i oddajesz umówionej osobie w Hawanie. Jeśli chcesz, możesz dokładnie przejrzeć całą walizkę. Ty płacisz 50$, oni resztę (co wcale nie jest mało, bilet w dwie strony to koszt około 250$).
I tak, mogę lecieć w poniedziałek.
Po przybyciu na lotnisko powoli ogarnia mnie panika. A co jeśli to jest jakiś żart? Jeśli ten cały Wilbert nie przyjdzie? Albo jeszcze gorzej, wepchnie mnie do samolotu z walizką pełną skradzionych dzieł sztuki albo zakamuflowanej kokainy? Ciekawie ile lat grozi za takie przestępstwo? I czy wylądowałabym w więzieniu meksykańskim czy kubańskim? Z meksykańskiego pewnie miałabym jeszcze szansę się wyrwać po kilku latach, ale z kubańskiego? A może przenieśliby mnie do Polski?
Z tych rozważań wyrywa mnie Wilbert. Punktualnie zjawia się w sali odlotów. Samolot odlatuje za dwie godziny. Mamy jakieś czterdzieści minut by kupić bilet i nadać walizkę.
W bagażniku jego samochodu znajdują się dwie wypchane walizki. Wilbert otwiera je i pokazuje mi co wiozę. Szampony, mydła, pasty do zębów, tusze do rzęs, perfumy i legginsy. Są także buty, paski do spodni i odświeżacze do toalety. Ani śladu skór węża, skorup żółwi czy suszonych rozgwiazd. Mimo to nalegam na przekopanie walizki. Wilbert coś tam marudzi, że nie ma czasu, że wszystko jest ładnie poukładane, że robi to od ośmiu lat. Do moich uszu dochodzi jednak tylko echo jego słów. Butelka po butelce, przeglądam obie torby. Staram się robić to skrupulatnie. I nie znajduję nic podejrzanego. Dobrze jednak wiem, że wszystkie te buteleczki i pudełeczka mogą skrywać cokolwiek. I że coś, co wygląda na cień do powiek, wcale nie musi nim być.
Zamykam jednak walizkę i pozwalam sobie uwierzyć, że rzeczy tych na Kubie brakuje tak bardzo, że warto przewozić je w walizkach turystów. Przypominam sobie opowieści o czasach PRL i z uśmiechem na ustach udaję się do sali odlotów. Wciąż jednak zastanawiam się gdzie wyląduję dziś wieczorem: w historycznym centrum Hawany czy w podmiejskim więzieniu?
4 KOMENTARZE
Następny post proszę. Ileż można czekać ?!
Ściskam mocno :*
Gdzie Ty się podziewasz ?!
Na Kubie:) Właśnie wróciłam do Meksykui zabierm się d pisania.
Madzia piszesz jak autorka kryminałów . Całuski Wanda