Wspinanie się na wulkany sprawia niesamowitą frajdę. Już sama wspinaczka górska jest świetnym zajęciem. Świadomość, że wspinamy się na wulkan dodaje temu dodatkowy dreszczyk emocji. Zdobywanie wulkanów to jednak również duży wysiłek. Wspinaczka po stromych zboczach, gorące słońce, silny wiatr. Dodajmy do tego siarkowe opary i kręci się nam w głowie jeszcze zanim dotrzemy na szczyt. Widok krateru rekompensuje jednak cały wysiłek. Stojąc na krawędzi doceniamy potęgę i piękno natury. Bo czyż nie jest wspaniała ta gra ziemi i ognia?
Podróż w górę była wyzwaniem. Przebywanie na szczycie czystą przyjemnością. Droga w dół to jednak nic miłego. Celu już osiągnęliśmy, trasę już widzieliśmy. Do tego jest tak stromo, że kolana zaczynają dawać o sobie znać. Czasem szepczą, czasem mówią, ale czasem wrzeszczą prosząc o koniec. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie trasa powrotna. Czy ona zawsze musi tak wyglądać?
To pytanie zadał sobie kilka lat temu pewien Australijczyk. Zaczął szukać jakiegoś przyjemniejszego sposobu na zejście z wulkanu. Na obiekt swoich rozważań wybrał Cerro Negro, niewielki (600 metrów n.p.m.) wulkan pokryty pyłem i drobnymi kamieniami. To właśnie ten pył stwarzał szereg możliwości. Po wielkich kamieniach ciężko zjechać czymkolwiek. Po drobniutkich kamyczkach – jak najbardziej. Była więc próba zjazdu na rowerze. Spektakularna, lecz zakończona połamanymi kościami. Była próba zjazdu na snowboardzie. Mniej bolesna, ale bardzo powolna. Kolejne próby były wariacjami na temat snowboardu. Coś dokleić tu, coś uciąć tam. Próbowano wszystkiego, byleby tylko deska ślizgała się lepiej. Próba za próbą i… Wyszło! Prosta, drewniana deska pokrytej metalową płytką z przodu okazała się być najlepszym rozwiązaniem, pozwalającym pokonać całą żmudną drogę w dół w kilkanaście sekund.
Ze swoim pomysłem Australijczyk trafił w dziesiątkę. Volcano boarding stało się główną atrakcją regionu. Codziennie dziesiątki szukających wrażeń wspina się na Cerro Negro z drewnianą deską w ręku. Tylko po to, by później jak najszybciej pokonać drogę w dół.
Taka atrakcja nie może mnie ominąć. Zabieram Franco, mojego gospodarza w okolicznym mieście i udajemy się na podbój Cerro Negro. Droga na szczyt dłuży się niemiłosiernie. Jest stromo, gorąco i wietrznie. Deska waży dobre kilka kilogramów. Ramiona robią się ciężkie. Ale to dopiero początek. Z każdym krokiem robi się coraz wietrzniej. Mam problem z utrzymaniem deski w rękach. Mam wrażenie, że zaraz mnie zwieje. Wiatr ciągnie deskę, a ona mnie. Wiucha tak mocno, że zdmuchuje mi z głowy kapelusz, a z nosa okulary. No i deska ciągnie mnie zawsze w swoją stronę. Z każdym krokiem coraz mocniej. Zmotywowani wizja zjazdu, walczymy tak przez godzinę. Tyle wystarcza by zdobyć szczyt.
Godzina zmagań z górą i wiatrem, kilkanaście minut zmagań z kostiumem i można zjeżdżać! Na początek krótka instrukcja. Pupa z tyłu, nogi po bokach, ręce na drążku. Ruch tułowia w tył – przyspieszamy. Ruch tułowia w przód – zwalniamy. Opcji „hamuj” nie ma. Rekord prędkości to 95 km/h.
95 km/h! Boże drogi. Przecież z taką prędkością się jeździ po autostradach (na płaskim, w aucie!), a nie schodzi z wulkanu. Denerwuję się. Jest bardzo stromo. Nie widać nawet końca trasy. No i te kamyczki. Przecież jak się wywalisz… W tym prowizorycznym kostiumie, bez kasku… Nie! Zjeżdżam zanim się rozmyślę.
Wsiadam na deskę, delikatnie się odpycham i… Ooo! Jedzie! Samo! I działa: ruch w tył – przyspiesza, ruch w przód – zwalnia. Chyba jednak trochę za szybko. Nie, teraz za wolno. Znowu do tyłu, przyspieszę… Co??? To już koniec?
Nim się obejrzę i jestem na dole. Trasa w dół to raptem dwadzieścia sekund. Nic dziwnego, gdy zjeżdża się z prędkością 50 km/h 😀
Droga na szczyt. |
Jest stromo! |
Chwila przerwy. |
Deskokorowód. |
Na szczycie. |
Instrukcja obsługi. |
W kostium… |
… i w drogę! |
Jedzie, jedzie, je… |
Koniec. Nim się obejrzysz. |
1 KOMENTARZ
Love it, volcano boarding