Myślałeś kiedyś, że za twoją filiżanką porannego espresso stoi sam diabeł? Nie? Ja też nie, przynajmniej dopóki nie wybrałam się do Salwadoru. Górzyste tereny Salwadoru usiane są plantacjami.
Myślałeś kiedyś, że za twoją filiżanką porannego espresso stoi sam diabeł? Nie? Ja też nie, przynajmniej dopóki nie wybrałam się do Salwadoru. Górzyste tereny Salwadoru usiane są plantacjami.
Salwador. Ruta de las flores. A dokładniej miasteczko o wdzięcznej nazwie Juayua. Główną atrakcją tego miejsca (oprócz kawiarni) są okoliczne wodospady. Oddalone o godzinę marszu, są łatwo dostępne dla każdego. Czy inaczej: mogłyby być, gdyby nie był to Salwador.
Zwykle tego, co najlepsze spodziewamy się po stolicy kraju. To tam znajdują się najlepsze teatry i najciekawsze galerie sztuki. Tam kształci się malarzy i muzyków. Tam publikują swoje utwory poeci. A sami artyści, nawet jeśli tam nie tworzą, to chętnie wystawiają.
Przemierzając pięćdziesiąt kilometrów pomiędzy Cojutepeque a San Salwadorem trafiam do zupełnie innego świata. Teoretycznie zamieniam tylko materac w altance na materac w mieszkaniu. Jednak styl życia moich gospodarzy jest tak różny, tak kontrastowy, że czuję się jakbym ze świata kopciuszka trafiła do świata księcia.
Douglas San Salwador. 23-34-87-57. Przekraczając granicę z Salwadorem przypominam sobie o tym wpisie w telefonie. Gościa nie znam prawie w ogóle. Kiedyś minęliśmy się w restauracji, rozmawialiśmy może 10 minut.
Jak na typowe śląskie dziecko przystało, moja wiedza o uprawie ziemii jest znikoma. Właściwie to można ją ująć w jednym zdaniu: hałdy nie nadają się pod uprawę. Gdy trafia się możliwość spędzenia kilku dni na farmie w Salwadorze, nie zastanawiam się więc ani chwili.