Wizytę w tym kraju zaczynam od nauki odmiany jego nazwy przez przypadki. No bo trochę wstyd pisać o Nikaragui (tak, sprawdzam dwa razy, mówi się „o Nikaragui”) i robić błędy. Na szczęście lokalsi nie mają pojęcia o polskich przypadkach i nie musiałam się jeszcze wstydzić.
Już samo przekraczanie granicy jest śmieszne. Żeby wjechać do Nikaragui nie potrzebuję wizy. Muszę jednak zapłacić jakiś kilka dolarów tu i kilka dolarów tam. Aaa. I jeszcze dwa dla tej Pani. Dostaję jakieś kwitki i próbuję je rozszyfrować. Bezskutecznie. Pytam straży granicznej, ale zrozumiałam tylko, że to podatek dla tego i podatek dla tamtego. No i ta Pani też zbiera jakieś podatki… Nie ogarniam, ale przecież nie muszę wszystkiego rozumieć. Wystarczy, że zapłacę. Tuż po przekroczeniu granicy widzę, że jestem w innym świecie. Tak, jest tu bankomat. Ale chwilowo nie działa. Chwilowo, to znaczy od jakichś kilku miesięcy. Nie brakuje za to cinkciarzy. Nie ma nawet budki z kantorem. Po prostu musisz zapytać, kto tu wymienia walutę. Gdy już wiesz, że to Juan (czy inny Zdzisiek), wystarczy tego Juana znaleźć. Czego potrzeba? Kostarykańskie kolony, nikaraguańskie kordoby czy może dolary? Nie zdziwiłabym się, gdyby w jednej z kieszeni miał złotówki. Juan wcale nie kryje się grubym plikiem banknotów. Szeleści trochę papierkami, wydaje Ci tyle, ile wynegocjowałaś i idzie dalej. Hmm. Znowu. Dostałam dwieście „czegoś” i nie ma pojęcia co to jest warte. Nawet nie wiem czy jestem bogata czy biedna. Mam w ręce dwadzieścia groszy czy pięćset złotych?
Ile jest, nieważne. Ważne, że wystarczy na autobus. Już po autobusie widać, że nie jestem już w Kostaryce. Zamiast elegancko, w bagażniku, mój plecak ląduje gdzieś między workami ryżu na tyle pojazdu. Za przejazd nie płacę kierowcy, a biletowemu. I, jakżeby inaczej, biletowy próbuje mnie wykiwać na dwadzieścia jednostek czegoś tam. No dobra, pora zacząć być uważnym. Półtora miesiąca bez prób naciągania to i tak długo. Po autobusie co jakiś czas krążą uliczni sprzedawcy. Autobus zatrzymuje się na chwilkę, wsiada babulinka z koszem ciasteczek, prażonych bananów, żyletek, czy co akurat było w domu, i próbuje przekonać Cię, że jej towar jest Ci w tej chwili niezbędny. Dziadki, które podejrzewać by można o niedołęstwo, okazują się być bardzo zaradne. Jak mało kto potrafią przepchać się przez tłum. Mam wrażenie, że bus jest pełny. Że nie wejdzie tu już ani jedna osoba więcej. A taka babulnika nie tylko wejdzie, ale również przepcha się przez wszystkich pasażerów i sprzeda całkiem sporo towaru. Bez problemu przepcha się również z powrotem i wyskoczy z jadącego jeszcze autobusu. A potem pewnie powtarza całą akcję od początku. Tylko w innym busie.
Razi również zwykły spacer po ulicach. Do przejścia nie mam daleko. Może pięćset metrów. Chcę tylko zmienić przystanek. To jednak wystarczy, by zaczepiło mnie pięciu riksiarzy (tak, tu są riksze!) i trzech taksówkarzy. No i żeby usłyszeć ze cztery razy, że jestem śliczna. Przypomina mi się pobyt w Peru. To i tak spokojnie. Bywały dni, że zwykłe wyjście na zakupy kończyło się propozycją matrymonialną…
Jestem w Nikaragui dopiero kilka godzin, a już widzę, że to inny świat. Nawet krajobraz na południe i północy granicy jest inny. Kostaryka to przyjemne, zielone tereny. W Nikaragui jest brązowo, pylasto i sucho. Wzdłuż drogi pełno jest nieotynkowanych budynków. Wiele z nich to ruiny bez dachu. I nawet sama jazda trzepocze jakoś bardziej. Wygląda na to, że opuściłam wygodny zakątek Ameryki Środkowej. Region, gdzie nie musiałam na każdym kroku się zastanawiać, czy oni chcą mnie oszukać. Przełączam się więc w tryb „uwaga, trzeci świat”. Przestaję pić wodę z kranu, o ceny biletów dopytuję się wszędzie, byle nie u kierowcy no i targuję się na każdym kroku. Witamy w Nikaragui! (sprawdzam ponownie – miejscownik: kim? czym? Nikaragui).
1 KOMENTARZ
Bardzo zabawnie opowiadasz,chce tam pojechac?????,tylko nie znam hiszpańskiego i przy swojej naiwności dałabym sie oszukać każdemu ??