Stojąc nad jeziorem Nikaragua w oczy rzuca się nie tylko bezkres wody, ale także dwa stożki wyłaniające się z tafli wody. Bez względu na to, gdzie stoisz, dumnie dominują krajobraz. Te stożki to właśnie wyspa Ometepe. Dwa wulkany pośrodku olbrzymiego jeziora.
Wokół tych dwóch wulkanów toczy się życie. Wybrzeże usiane jest różnymi miejscowościami. Wszystkie z nich, mniejsze i większe, oddalone są od brzegu o raptem kilkaset metrów. A skoro są przy brzegu, to okolice na pewno są płaskie. Do tego jestem na wyspie, wyspie po środku jeziora. Odległości nie mogą być więc duże. Kombinacja tych czynników przekonuje mnie, że najlepszym sposobem na poznanie Omepete będzie objechanie wyspy na rowerze. Ehh… Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo trafne będzie to spostrzeżenie.
Na wyspie jest tylko jedna droga. Wiedzie wzdłuż brzegu: najpierw na około większego Volcan Concepcion, później wokół mniejszego Volcan Madera. Wyspa nie wydaje się duża, na oko ma może 50 kilometrów wzdłuż dłuższego brzegu. Zakładam więc, że objadę ją całą. Jestem przecież wysportowana, jeżdżę dużo i chętnie. No i przez ostatnie pół roku miałam w kółkach codziennie 25 km. Rundka wokół wyspy jest jak najbardziej w zasięgu moich możliwości. Trasa jest, rower jest. W drogę!
Początek trasy jest całkiem przyjemny. Asfaltowa droga ciągnie się wzdłuż brzegu jeziora. Zachwycają widoki, orzeźwia bryza. Mam wrażenie, że koła kręcą się same. Jednak nie na długo. Gdy już zaczynam przyzwyczajać się do komfortu, gładka, asfaltowa ścieżka urywa się, a w jej miejsce wyrasta polna droga. Uroki prowincji, powtarzam sobie i pedałuję trochę mocniej. Z początku jest całkiem, całkiem. Ścieżka jest dobrze ubita, wyrwy w drodze są sporadyczne. Jadę więc gładko, zostawiając za sobą chmarę kurzu. Na drodze zaczynają jednak wyrastać kamienie. Robi się wyboiście. Jest gorąco i parno. No i pyli (nie tylko ja kurzę za sobą). No nic, zaciskam zęby i jadę dalej. Przynajmniej jest płasko. To znaczy… było.
Przede mną wyrasta całkiem spore wzniesienie. Nie, gorzej. Olbrzymia góra. Przeklinam w duchu (miało być płasko!). Przekleństwa jednak nie pomagają. Prośby i groźby również. Trasa wciąż wiedzie pod górkę. Nie pozostaje mi nic innego jak się z nią zmierzyć. Pedałuję, pedałuję i pedałuję. Mam jednak wrażenie, że wciąż jestem tym samym miejscu. Jest potwornie gorąco. Pot spływa ze mnie stróżkami. Gdzieś w oddali widać kawałek cienia. Ale ja wcale się tam nie przybliżam! Jeszcze trochę, kilka ruchów pedałami. Jeszcze kawałek… Walczę tak ze sobą przez kolejną minutę, dwie, trzy. Po pięciu mam wrażenie, że jestem na najgorętszej pustyni świata. Dosłownie pływam we własnym pocie. Ale już niedaleko. Jeszcze chwilę i będę na szczycie. Raz, dwa, trzy, cztery. Jeszcze kawałek. Raz, dwa, trzy, cztery. No, prawie! Raz, dwa, trzy… Jest! Wjechałam!!!
No to teraz pora na przyjemniejszą część. Z górki! Odpycham się od ziemi, przyspieszam i… Zaraz tego żałuję. Rower raz po raz ląduje w jakichś wyrwach. Nierównomiernie podskakuję na siodełku. Prosto, wyrwa, kamień, wyrwa, prosto, kamień, kamień. Góra, góra, dół, góra, dół. Czy jakoś tak. Dłonie cały czas się trzęsą próbując utrzymać kierownicę. Zęby nie przestają klekotać. Próbuję hamować. Nie pomaga. Zamiast zwalniać, rower zaczyna ślizgać się na kamieniach. Jeszcze chwila i stracę… Za późno. Już straciłam równowagę. Rower leci na lewo, ja na prawo. Wywijam orła na sam środek drogi. Auu! Wszystko mnie boli. Ale nawet nie wiem czy mój widowiskowy upadek wyrządził jakieś większe szkody. Cała jestem bowiem pokryta pyłem. Może lepiej, że nie widać. Boli potwornie. Ale cóż, co by to nie było, do wesela się zagoi. Zwłaszcza, że nie znalazłam jeszcze tego Nikaraguańczyka na wesele. Zaciskam zęby, wsiadam na rower i jadę dalej.
Dalsza trasa wcale nie jest lepsza. Następne sześć godzin spędzam na wspinaniu się na coraz większe górki i zjeżdżaniu z coraz gorszych zboczy. I ciągle, ciągle klekoczę zębami.
Po kilku godzinach trzęsawki rezygnuję z ambitnych planów objechania wyspy. Nie, trasa nie jest długa. Ale moja średnia prędkość to 7 km/h. A będąc na rowerze to i tak wydaje się za dużo. Czuję przecież każdą wyrwę, a prędkość tylko wzmacnia wrażenia. Zadowalam się więc przejechaniem połowy trasy. Objechanie jednego z wulkanów to też dobry wynik. Ostatnie kilometry są niezłą próbą wytrzymałości. Trzęsie, trzęsie i trzęsie. Nieprzerwanie od kilku godzin…
Po drodze mijam kilku lokalsów. Wielu z nich na rowerach. Jestem zdumiona, jak mogą się tak przemieszczać na co dzień. Dopytuję więc:
– Jak wy to robicie? Codziennie tędy na rowerze? Przecież te drogi są okropne! Przejechałam raptem trzydzieści kilometrów, a wytrzęsło mnie za wszystkie czasy…
-Fakt. Nie są w najlepszym stanie. Ale to kwestia przyzwyczajenia.
-Przyzwyczajenia?
-Trochę trzęsie. Ale to tradycja.
Tradycja! Oby takie tradycje nie przyczyniały się do zacofania kraju.
– Jak wy to robicie? Codziennie tędy na rowerze? Przecież te drogi są okropne! Przejechałam raptem trzydzieści kilometrów, a wytrzęsło mnie za wszystkie czasy…
-Fakt. Nie są w najlepszym stanie. Ale to kwestia przyzwyczajenia.
-Przyzwyczajenia?
-Trochę trzęsie. Ale to tradycja.
Tradycja! Oby takie tradycje nie przyczyniały się do zacofania kraju.
Początek trasy. Całkiem, całkiem. |
Robi się ciekawiej. |
Pierwsza górka. Wcale nie największą. |
Wzdłuż drogi wszędzie wałęsają się zwierzęta: świnie, kury, konie, krowy… Farma na trasie, chce się rzec. |
Drogi są tak samo często uczęszczają przez samochody, jak i przez krowy. |
Nie tylko zwierzęta. W drodze ze szkoły. Dobre kilka kilometrów. |
Wzdłuż drogi. |
Niektóre domy są bardzo, bardzo prowizorycznie. |
Trzęsie! |
Ale przynajmniej widoki są spektakularne. |