Przemierzając pięćdziesiąt kilometrów pomiędzy Cojutepeque a San Salwadorem trafiam do zupełnie innego świata. Teoretycznie zamieniam tylko materac w altance na materac w mieszkaniu. Jednak styl życia moich gospodarzy jest tak różny, tak kontrastowy, że czuję się jakbym ze świata kopciuszka trafiła do świata księcia.
Na farmie w Cojutepeque nie było bieżącej wody, przeciekał dach, a sam dom zbudowany był z drewnianych palet i plastikowej folii. Ze względów ideologicznych odmawiano używania pralki, a w kuchni nie było nawet lodówki. W tym świecie trzeba było pilnować, by co 12 godzin podgrzać fasolę. Jedna godzina dłużej i nadawałaby się do wyrzucenia. Do podgrzewania była kuchenka, ale gdy brakowało na gaz, gotowano na ogniu. Nie chodziło się na zakupy, tylko do grządki. Wreszcie, prowadzono dyskusje, czy do sąsiedniego miasta jechać busem czy autostopem. No bo przecież można zaoszczędzić 50 centów.
Z tego miejsca trafiam do znajomego na obrzeża San Salwadoru (zobacz: Gość w dom, Bóg w dom). Dom, w którym się zatrzymuję położony w dzielnicy rezydencjalnej, odgrodzonej od świata zewnętrznego piękną kutą bramą. Wejścia do tego idyllicznego świata strzeże kilku ochroniarzy. Nie wejdziesz tu bez przepustki, bez zaproszenia kogoś, kto tu mieszka. Brak tu przechodniów, nie ma tu żadnych przypadkowych osób. Sami mieszkańcy to też nie byle kto. Sąsiadka po lewej to emerytowana dyplomatka Belgii. Sąsiad po prawej to pewnie jeszcze większa szycha.
Jest to świat, gdzie największym problemem jest to, która pani sprzątająca ma wyczyścić łazienki. No bo przecież ta nowa nie zrobi tego tak dobrze jak ta stara. Albo to, że lodówka jest za mała. No bo jak zmieścić dwulitrowe butelki Coca-Coli w lodówce, która nie ma dwóch metrów? Oraz to, co zrobić, gdy zepsuł się samochód. Jeździć taksówką czy wypożyczyć samochód? A bus – pytam? Bus nawet nie przeszedł im przez myśl. To świat, w którym importuje się samochód z drugiego końca świata (wymarzony model, dostępny tylko w Niemczech) po to, by za kilka miesięcy stwierdzić, że już nam się nie podoba i można go sprzedać sąsiadom. Wreszcie, jest to świat, w którym psom ubiera się kubraczki i szczotkuje zęby.
W tym luksusowym świecie wszystko wydaje się być doskonałe. Styl życia godny pozazdroszczenia. Jednak tylko przez chwilę.
– Zna Pani kod do WiFi? -dopytuję sąsiadki, belgijskiej attaché. -Nie, zna go mój mąż. Ale możesz spróbować kombinacji Igor i Sasha
-O! Dobry pomysł. To imiona Waszych dzieci?
-Tak – przytakuje dyplomatka.
Po jej wyjściu dopytuję mojego gospodarza.
– Ich dzieci, Igor i Sasha, w jakim są wieku? Są już dorosłe?
– Oni nie mają dzieci. Igor i Sasha to imiona ich psów.Dawno, dawno już nie słyszałam czegoś tak smutnego.
Mała oaza spokoju w San Salwadorze. Szczelnie oddzielona od reszty świata. |
Wjazd na osiedle jest ciągle strzeżony. Tylko dla mieszkańców i gości. A broń? Broń w Salwadorze ma każdy ochroniarz. Nawet ten w sklepie spożywczym. Im większa, tym lepsza. |
Czyż tu nie jest uroczo? |
Widok na miasto. |
Mój punkt zaczepienia. |
Wejście niby zwyczajne, ale… To nie są jakieś tam malowidła ze skweru. |
To przecież przedstawiciel kubizmu… |
…i Art Naif. No przecież! |
Spokoju mieszkańców (i ich obrazów) strzeże kilku ochroniarzy. Zawsze jeden czy dwóch krąży po ulicach. Ulice są aż trzy. |
1 KOMENTARZ
Trudnodostępny, pilnie strzeżony świat, a jednak, przyjmuje w gościnę człowieka w podróży….nie wyobrażam sobie jakoś ze można znaleźć podobną gościnę w podwarszawskiej rezydencji:)))