Po przejściu wszystkich możliwych szlaków w okolicach Boquete pozostał już tylko jeden: szlak prowadzący na wulkan Baru. Baru, największa góra Panamy, wznosi się na 3500 metrów n.p.m. By zdobyć szczyt przejść trzeba ponad trzynaście kilometrów. To licząc w przód. W górę do pokonania jest 1800 merów. Na całą wyprawę liczyć trzeba koło sześciu godzin. W jedną stronę.
To samo w sobie już brzmiało jak duże wyzwanie. 12 godzin marszu, 26 km do przejścia, prawie 2km różnicy poziomów. I to wszystko z kilkukilogramowym plecakiem. Na trasie nie ma bowiem nic. Możemy zapomnieć o kawiarni na szczycie czy nawet o jakimkolwiek źródle wody po drodze. Wiedziałam więc, że nie będzie lekko. Jednak żeby było jeszcze ciekawiej trasę tę postanowiłam pokonać nocą.
Na Baru codziennie wspina się kilka, kilkanaście osób. Zdecydowana większość decyduje się właśnie na nocną wędrówkę. Wyruszają koło północy, by o szóstej, tuż przed świtem być na szczycie. Zapierający dech w piersiach wschód słońca ma być wynagrodzeniem wielogodzinnego wysiłku.
Moje skromne zdanie na temat wschodów słońca jest takie, że są one po prostu za wcześnie. Czyż nie lepiej wyspać się i dotrzeć na szczyt rześkim, pełnym energii? I jednocześnie nie ryzykować skręcenia kostki na niewidocznej po ciemku trasie? Zresztą, jeśli tak bardzo zależy nam na spektaklu słonecznym, to zachody są równie spektakularne, a przynajmniej odbywają się o normalnej porze. Zgadzacie się? Inni turyści się nie zgadzali. Każdy, bez wyjątku, chciał szczyt zdobywać nocą. No bo skoro już idą taki szmat drogi, to chcieliby zobaczyć ten osławiony wschód słońca.
No dobra. Niech będzie i nocą. Chyba lepiej nocą z kimś niż za dnia samemu. Mój kompan, Roman, jest lubiącym wędrówki górskie Szwajcarem. Liczę więc na dobre tempo. I odrobinę motywacji przy zdobywaniu szczytu.
Tego dnia idziemy spać tuż po dobranocce. Jednak nie na długo. O pierwszej jesteśmy bowiem już na szlaku. Początek wygląda zachęcająco. Taksówka wywiozła nas kilkaset metrów nad Boquete, już stąd widok na świecące miasteczko jest imponujący. Niebo nad nami jest upstrzone gwiazdami. Uau! Ja nawet nie wiedziałam, że tyle gwiazd może być widocznych! Tabliczka przed nami uprzejmie informuje, że jesteśmy 1700 metrów n.p.m. i że na szczyt pozostało 13.5 km. Zatem w drogę!
Już na samym początku jest bardzo stromo. Każdy krok to ogromny wysiłek. Jeśli tak dalej pójdzie, to za kilka minut dostanę skurczy w obu łydkach. Ale może wcale nie jest tak źle? Może to tylko ja jestem niewyspana? Idę więc dalej. I dalej. I dalej. Ooo. Coś jakby lżej. Wciąż pod górkę, jednak nie tak brutalnie. Kolejny znak. Za nami 3 kilometry, przed nami 10,5. No dobra. Czyli jeszcze kawał drogi.
Idziemy więc dalej. Sto metrów, dwieście, pięćset. Latarki działają bardzo dobrze. Dosyć wyraźnie widzimy drogę przed nami. Tylko na trzy metry do przodu, ale to i tak nieźle. Zresztą, chyba wcale nie chciałabym widzieć więcej. Chyba lepiej nie widzieć ile drogi przed nami. A już na pewno jak strome są zbocza. O! Kolejny znak! Przeszliśmy jakieś 6 km, przed nami wciąż 7.5 km. Czyli prawie połowa drogi za nami. Nieźle. Tym bardziej, że wreszcie się obudziłam.
Maszerujemy dalej. Droga wydaje się nie mieć końca. Liczymy na kolejny znak, jednak nic nie pojawia się nic. Kolejne kilkaset metrów. I dalej nic. Dalej do przodu. I nic. Droga wydaje się ciągle taka sama. Cały czas idziemy dwu, trzymetrową trasą pełną kamieni. Ciągle jesteśmy w lesie. I ciągle jest ciemno, nie, przepraszam, czarno. Co jakiś czas widzimy tylko błysk innych latarek. To miło wiedzieć, że nie jesteśmy na trasie sami.
Od jakiegoś czasu idzie się nam gorzej. I ja, i Roman jesteśmy zmęczeni już po kilku krokach naprzód. Ciągle brakuje nam tchu. Mi co jakiś czas kręci się w głowie. Jedno spojrzenie na wskaźnik wysokości i wszystko jasne. Jesteśmy prawie na 3000 metrów n.p.m. To właśnie od tego poziomu większość ludzi zaczyna odczuwać różnicę wysokości. Niskie ciśnienie i rzadkie powietrze prowadzić mogą u niektórych nawet do choroby wysokościowej. W naszym przypadku jest to jedynie lekka zadyszka.
Rekompensatą za owe zawroty głowy jest świadomość, że na szczyt już niedaleko. Faktycznie, po kilkunastu minutach wreszcie wychodzimy na wzgórze, z którego widać szczyt. Czy raczej jego zarys. Wciąż jest bowiem ciemno. Zerkam na zegarek. 5.30 nad ranem. Wschód słońca jest za jakąś godzinę. Powinniśmy zdążyć.
Przez ostatnie kilkaset metrów liczę każdy krok. Jeden, dwa, osiem, pięćdziesiąt sześć, sto. Przerwa. Jeden, trzy, dwanaście, siedemdziesiąt trzy, sto. Przerwa. Jeden, sześć, osiemnaście, sześćdziesiąt siedem… Jesteśmy!
Po pięciu godzinach nocnego marszu wreszcie dotarliśmy na szczyt. Na razie nie widać nic. Niebo jednak zaczyna powoli się przejaśniać. Czerń zamienia się w granat, a granat w niebieski. Później, w przeciągu kilku minut niebo przybiera coraz cieplejszych barw. Jest więc czerwonawo, pomarańczowo, żółto. I wreszcie wychodzi bohater dzisiejszej wędrówki – długo wyczekiwane poranne słońce. No dobra, inni turyści mieli rację. To jest niesamowite.
Słońce wspina się jednak coraz wyżej i wyżej. I robi to bardzo szybko. Wszelkie odcienie pomarańczu przechodzą błyskawicznie w biel i błękit. Dopiero teraz, gdy minął pierwszy zachwyt, czuję, jaka jestem zmęczona. Mam ochotę po prostu położyć się tam, gdzie jestem i spać. Szczyt jest jednak skalisty, co bardzo utrudnia spełnienie tego pragnienia. Decydujemy się więc na krótką przerwę, ładujemy baterie (tu nie mają czekolady! Jak chodzić po górach bez czekolady?) i ruszamy w dół. Przed nami kolejne pięć godzin marszu.
Drogi w dół nie będę opisywać, bo nie obyłoby się bez przekleństw. Teraz, za dnia, wreszcie widzimy trasę. I z każdym krokiem jesteśmy zdumieni, że udało nam się ją pokonać. Już po godzinie kolana zaczynają marudzić. Po dwóch modlimy się tylko po cichu, żeby być już na dole. O dziwo, po trzech godzinach modlitwy te zostały wysłuchane. Jesteśmy na dole! Zdobyliśmy wulkan Baru!
0 KOMENTARZY
Hej!
Niedługo wybieram się do Panamy i rozważam wyjście na wulkan. Jak myślisz – obejdzie się bez butów trekkingowych, czy jednak opłaca się brać je tylko dla tej wyprawy? 😀 To chyba niezbyt mądre pytanie, ale chętnie usłyszę odpowiedź 😉
Świetny, ciekawy opis wspinaczki na Baru :). Ja na tym wulkanie niestety nie byłam, dlatego pozwoliłam sobie umieścić link do Twojego wpisu na swoim blogu: https://pomyslynawyprawy.pl/boquete-quetzale-kolibry-dzungla-i-wodospady/
Hej, fajny wpis i opis.
Pozwoliłam sobie umieścić link do tego wpisu na moim blogu https://pomyslynawyprawy.pl/boquete-quetzale-kolibry-dzungla-i-wodospady/. Na wulkanie nie byłam a to przecież jedna z głównych atrakcji Boquete 🙂