Santa Catalina jest jednym z popularnych miejsc turystycznych w Panamie. Położona u wybrzeży Pacyfiku przyciąga głównie amatorów surfingu. Tak właściwie to w Santa Catalina do zaoferowania nie ma nic, poza dobrymi falami. Nawet plaża jest niespecjalna. Pełno jest tutaj urwisk i kamieni. Piaskiem pokryte są tylko skrawki plaży. Jednak nawet one nie zachęcają do dłuższej wizyty. Wulkaniczny pył sprawia, że tamtejszy piasek jest po prostu czarny.
Santa Catalinę postanowiłam więc ominąć szerokim łukiem. Plaża nie zachęcała do wizyty. Obecność surferów na każdym kroku też wydawała się mało zachęcająca. To w końcu dość szpanerski sport. Pewnie będzie więc drogo i ekskluzywnie. I po co to wszystko, skoro nigdy nawet nie miałam deski do windsurfingu w rękach?
Z perspektywy wzgórz El Valle i Santa Fe taki plan podróży wydawał się całkiem sensowny. Gdy jednak przyszła pora wyjazdu, mój idealny plan okazał się nie aż tak idealny. Isla Coiba, którą tak bardzo chciałam odwiedzić leżała w bardzo bliskiej odległości od raju surferów. I w sumie najłatwiej dostać się tam właśnie z Santa Catalina. Zdeterminowana szukałam innych sposobów. Podobno łódki wypływają też z Puerto Mutis, miejscowości oddalonej od Coiby o jakieś 60-80 km. Brzmiało nieźle. Przynajmniej do chwili, kiedy dowiedziałam się, że taka przyjemność kosztuje siedemset dolarów. W jednej chwili obecność surferów przestała mi przeszkadzać.
Udałam się więc do Santa Catalina z myślą, by potraktować to miejsce jako bazę wypadową na Isla Coiba. Na miejscu bez problemu znalazłam łódkę w przystępnej cenie. Sama wyprawa okazała się niesamowita. I była zdecydowanie warta ceny oraz tych kilku dodatkowych godzin jazdy.
Ponieważ tego wieczoru nie było już autobusów, postanowiłam przejść się na plażę. Cóż, piasek faktycznie był czarny. No, może szary. Do tego mnóstwo skał wulkanicznych. O długich spacerach po plaży można zapomnieć. Można co najwyżej pokrążyć od skały do skały, jakieś pięćset metrów w jedną stronę.
Robiłam więc swoją rundkę, poprzyglądałam się surfującym ludkom i… Nagle poczułam nieodpartą chęć, by też spróbować. Kolejnego dnia byłam na plaży już o dziewiątej rano. Na spółkę z koleżanką wypożyczyłam deskę. Na początku nie za bardzo wiedziałam co z tym zrobić. Samo leżenie plackiem na desce też jest fajne, ale chyba nie o to chodzi. Trochę podglądania, trochę dopytywania i znałyśmy przynajmniej teorię. Czekaj na falę, machaj rękami, by nabrać prędkości, złap falę, a gdy już Cię poniesie, stań na desce. Szło mi bardzo dobrze. Ale tylko do punktu stań na desce. Dziwnie, zawsze w tym samym momencie fale przestawały mnie słuchać.
Zaliczyłam więc cała masę wywrotek, wiele łyków słonej wody i mocno obtarte uda. Udało mi się jednak złapać kilka fal. Niesamowita radość. Trochę jak jazda na sankach, tylko po środku oceanu. A kosztowało mnie to raptem trzy dolary… I pomyśleć, że tak bardzo nie chciałam odwiedzić tego miejsca!
Czarny piasek. Czarny?! |
Plaża w Santa Catalina |
Surfujemy! |
Zachód słońca jest zawsze cudwny. Nawet na mało urokliwej plaży w Santa Catalina. |