Dwie waluty…
Najbardziej namacalną oznaką podwójnej ekonomii na Kubie są używane tu dwie waluty. Jeśli pamiętasz czasy PRLu, to pewnie myślisz, że jedną z tych walut jest dolar. Dobrze pamiętasz przecież sieć Peweksów, gdzie za dewizę można było kupić niemal wszystko. Wystarczyło mieć dolary, by móc cieszyć się modnymi jeansami czy nowym walkmanem. Dziś, na komunistycznej Kubie mogłoby podobnie, prawda? Z obawy o inflację, Kubańczycy mogliby uciekać od lokalnej waluty i lokować swe oszczędności w dewizie. W dolarze, w euro czy we franku szwajcarskim. Kupować produkty łatwo dostępne przy pomocy lokalnej waluty, a produkty niszowe używając dewiz. Miałoby to sens, prawda?
Na Kubie jednak nie wszystko ma sens. Obie używane tu waluty są walutami kubańskimi. Pierwsza z nich, peso kubańskie (peso cubano), to waluta przeznaczona dla lokalsów. To w niej swą pensję otrzyma nauczyciel, lekarz i urzędnik. To nią płaci się za autobusy miejskie i to nią reguluje się rachunki za telefon. To za nią kupuje się mięso, chleb i awokado. Druga waluta, peso kubańskie wymienialne (peso convertible), przeznaczona jest dla obcokrajowców. To nią płaci się w hotelach i restauracjach. To ją musisz mieć, by wsiąść do taksówki lub wejść do muzeum. To za nią kupisz kubańskie cygara i rum spod znaku Havana Club. W tej walucie zarabiają także wszyscy Ci, którzy żyją z turystyki: taksówkarze, uliczni malarze i ludzie oferujący w swych domach pokoje gościnne.
W założeniu ktoś taki jak ja czy ty nie powinien nabywać peso kubańskich. Wszystko, czego nam, jako turystom potrzeba, dostępne jest do nabycia w peso convertible. Z drugiej strony zwykłym Kubańczykom wystarczyć powinno peso cubano. Za jedzenie, komunikację miejską i drobne usługi płacą przecież właśnie w tej walucie. I to wszystko mogłoby świetnie funkcjonować, gdyby nie fakt, że w państwowych sklepach brakuje tak podstawowych produktów jak szampon czy pasta do zębów. Bardzo łatwo nabyć je jednak w jednym ze sklepów przeznaczonych dla turystów.
Peso cubano i peso convertible. Uważaj, czym płacisz. Jedno jest warte zaledwie 4% drugiego!
Peso cubano bez problemu zamienić można na peso convertible. Nie ma żadnych ograniczeń ilościowych co do wymiany waluty. Jeśli tylko tego zapragniesz, całą swoją kubańską pensję wymienić możesz na walutę turystyczną. Twój wybór. Za 1 peso convertible otrzymasz 24 pesos cubanos. Zawsze i wszędzie. Kurs pomiędzy obiema walutami jest stały. A ponieważ wszystkie banki i kantory należą do państwa, nie ma żadnego znaczenia, gdzie wymieniasz pieniądze. W Havanie czy w Santiago de Cuba, w banku czy w hotelowym kantorze – zawsze będzie to 24 pesos cubanos za 1 peso convertible.
Sztywny kurs oraz brak ograniczeń co do wymiany sprawia, że peso cubano jest po prostu drobniejszą wersją peso convertible. W wielu miejscach obu walut używa się zamiennie. W ulicznej knajpce zapłacić można banknotami peso cubano albo monetami peso convertible. W sklepach i na targach często zdarza się, że płacąc w jednej walucie dostaniesz resztę, albo przynajmniej jej część, w drugiej. W niektórych miejscach cenniki drukowane są dwukrotnie. W większości trzeba po prostu zdać się na własne umiejętności matematyczne. Po kilku dniach zostaje się mistrzem w mnożeniu i dzieleniu przez 24.
…i dwa światy
To, w jakiej walucie nominowane są ceny, determinuje klientelę. I nie chodzi tu wcale o to, że kubańczycy posłusznie używają peso cubano, a turyści przywiązani są do peso convertible, które mniej lub bardziej świadomie nabyli na lotnisku. Siła nabywcza peso cubano jest bowiem kilku, jeśli nie kilkunastokrotnie niższa od siły nabywczej peso convertible. Dla przykładu, kawa w eleganckiej knajpce kosztować będzie 8 złotych (płacone w peso convertible). Ale już za kawę zakupioną w lokalnym barze zapłacimy 0,30 zł (płacone w peso cubano). Obiad w stylowej restauracji zjemy za 32-40 zł (ceny w peso convertible). Ale możemy też zjeść go w trochę skromniejszych warunkach za złotych 4 (ceny w peso cubano). Bilet na trzygodzinny przejazd eleganckim, klimatyzowanym autokarem kosztuje 120 zł (ceny w peso convertible). Ale bilet na tę samą trasę w autobusie utworzonym z konteneru starej amerykańskiej ciężarówki kosztuje 8 zł (ceny w pesos cubanos).
Przeciętny Kubańczyk w ciągu miesiąca zarabia 15-20 pesos convertibles (50-80 zł). Jeśli dostaje ich 25 (100zł), może uważać się za prawdziwego szczęściarza. Tyle dostają nauczyciele, inżynierowie i wyżsi urzędnicy. Takie rzeczy jak sobotnia kawa czy wyjazd do sąsiedniego miasteczka są więc dla wielu lokalsów poza ich zasięgiem. Nie mogą sobie pozwolić nie tylko na przejazd eleganckimi liniami autokarowymi, ale często nawet na bilet w tanim, rozsypującym się autobusie. Nieliczni, którzy mają szansę pracować w turystyce, żyją dużo lepiej. Niemal wszystkie hotele i restauracje są państwowe. Pensje, które dostają sprzątaczki i kelnerki są więc równie niskie jak pensje Kubańczyków pracujących w pozostałych sektorach. Jednak Ci, którzy mają kontakt z turystą, mogą liczyć na napiwki. Nierzadko napiwki zebrane w przeciągu jednego-dwóch dni przekraczają wysokość miesięcznej pensji. W tej absurdalnej rzeczywistości taksówkarz zarabia kilkukrotnie więcej niż lekarz.
Według wszelkiej logiki tak wielkie różnice w cenach nie mają racji bytu. Zainteresowani niższymi cenami turyści winni zacząć jadać w lokalnych knajpkach i jeździć tanimi autobusami. Tracący swych klientów właściciele restauracji i linii autobusowych powinni obniżyć ceny, stając się dostępnymi dla skąpych podróżników i bogatszych Kubańczyków. No właśnie. Powinni. Tylko co z tego, jeśli właścicielem tych wszystkich eleganckich restauracji i wygodnych autobusów jest państwo? Co z tego, jeśli przestraszony turysta głęboko wierzy, że nie ma prawa jeździć autobusami dla lokalsów?
Na Kubie zdają się więc istnieć dwa światy. Pierwszy z nich błyszczy kolonialnym blaskiem. Ludzie w nim mieszkają w kamienicach o wysokich stropach i pięknych zdobieniach. Dzień zaczynają od sączenia filiżanki mocnej kawy w bujanym fotelu. Jeżdżą zabytkowymi chevroletami i chryslerami. Chodzą do stylowych knajpek i jadają takie delicje jak kurczak z sezamem w miodzie czy wieprzowina w sosie Roquefort. Spacerują po nadbrzeżu i popijają słodko-kwaśne mojito. Drugi ze światów lepi się od brudu. Ludzie mieszkają w tych samych kamienicach, ale z nadgryzionymi zdobieniami, odpadającym tynkiem i walącym się balkonem. Dzień zaczynają od filiżanki lury, pitej na rozsypujących się schodkach do ich mieszkania. Nigdzie nie jeżdżą. Nigdzie nie wychodzą. Dzień w dzień jedzą kurczaka z ryżem i fasolą. I od czasu do czasu upijają się rumem robionym własnoręcznie przez sąsiada.
Pierwszy świat sprzedawany jest turystom. Szukający magii dawnej Kuby, dają się ponieść czarowi. Siedzą w kolonialnej bańce, chcąc jak najbardziej chłonąć jej atmosferę. Słuchają granych na kontrabasie rytmów „Chan chan” i zamawiają kolejne daiquiri. Drugi świat to świat, w którym żyją sprzedawcy, urzędnicy, nauczyciele i lekarze. Zajęci codziennością, nie mają czasu na analizowanie pierwszego świata. Nie myślą, jak się do niego dostać. Po prostu biorą cygaro, filiżankę słodkiej kawy i cieszą się słońcem.
Kubańczycy zafascynowani są przybyszami zza morza, a turyści zafascynowani są Kubańczykami. Każdy chce poznać drugiego. Państwo jednak za wszelką cenę próbuje utrzymać tę dziwną oddzielność pomiędzy obydwoma światami. Odgórnie ustalone ceny w knajpach dla miejscowych i w restauracjach dla turystów dzieli taka przepaść, że zapomnieć można o spotkaniu jakiegoś lokalsa w restauracji. Informacje o kubańskim transporcie publicznym są tak trudno dostępne, że można w nim spotkać tylko najbardziej zdeterminowanych podróżników. Obcokrajowcy nie mają prawa jeździć długodystansowymi autobusami dla lokalsów, a lokalsi nie mają prawa przyjmować w swym domu obcokrajowców. Nielegalny jest autostop, couchsurfing i w ogóle spoufalanie się z cudzoziemcami.
Chcąc nie chcąc, Kubańczycy dzień w dzień ocierają się o konkurencyjną rzeczywistość. Nie zastanawiają się jednak dlaczego tam, po drugiej stronie lustra, wszystko jest takie inne. Dlaczego na tej wyspie gościom żyje się dużo lepiej niż mieszkańcom? Dlaczego jedni mają prawo rozkoszować się słodkim mojito na plaży, podczas gdy inni mogą co najwyżej upić się bimbrem na klatce schodowej? Zajęci tym, jak zdobyć pożywienie na kolejne dni, nie podważają istnienia alternatywnej rzeczywistości. Akceptują jej istnienie. Przechodzą obok i oglądają ją niczym dobry film.