Przyzwyczajona do korzystania z Couch Surfingu, Kuba okazała się dla mnie nie lada wyzwaniem. Już sama próba połączenia się z internetem przypomina walkę z wiatrakami. A jakby tego było mało, to dla zwykłych Kubańczyków goszczenie zagranicznych gości jest po prostu nielegalne. Oczywiście, istnieją tu casas particulares – domy prywatne świadczące usługi noclegowe. Muszą być jednak zarejestrowane i płacić co miesiąc odpowiedniej wysokości składki. Każdego gościa muszą wylegitymować i wpisać do specjalnej księgi. Tylko po spełnieniu takich warunków mogą przyjmować pod swój dach cudzoziemców. W przeciwnym razie mogą wpędzić się w poważne tarapaty. Jeden telefon usłużnego sąsiada może przełożyć się nawet na grzywnę w wysokości kilkumiesięcznej pensji.
Z założenia casas particulares są całkiem dobrą formą poznawania kubańskiej kultury. Można przecież zatrzymać się u tutejszej rodziny i spędzić z nimi kilka dni. W praktyce jednak Ci Kubańczycy, którym udało się zarejestrować swój dom, po prostu wykorzystują sytuację. Wiedząc, że nie każdy może przyjmować gości, żądają przesadnie zawyżonych cen. Świadomi, że turysta nie może tak po prostu pójść i przenocować u sąsiada, starają się jak najwięcej zeń wyciągnąć. Świadomi przywileju, który się im trafił, próbują napchać kieszenie póki mogą. W kraju, w którym miesięczna pensja wynosi 15$, nie wstydzą się prosić o 25$ za jeden nocleg w schludnym, lecz skromnym pokoju.
O ile jestem wielkim fanem zatrzymywania się w domach lokalnej ludności, o tyle jego wersja kubańska jest całkowicie sprzeczna z moimi zasadami (o zdrowym rozsądku nie wspomniawszy). Kubańska cześć wyprawy okazała się więc być nie lada wyzwaniem. Nie ma bowiem Couch Surfingu, nie ma zatrzymywania się u ludzi poznanych w trasie i nie ma wynajmowania pokoi u rodzin potrzebujących wsparcia finansowego. Całe szczęście pozostało jeszcze obozowanie.
Uzbrojona w rower, hamak i wór optymizmu, udałam się do Viñales – niewielkiej miejscowości położonej na zachodnim krańcu wyspy. Już od przedmieści ulice wypełnione były casas particulares. Ich przedsiębiorczy właściciele wychodzili przed ganki domów, próbując w najrozmaitszy sposób zachęcić białych przechodniów do zatrzymania się pod ich dachem. Ich uwagi puszczałam jednak mimo uszu. Byłam zmotywowana, by spać pod gołym niebem (No dobra, może nie tak do końca gołym. Dobrze by było mieć nad głową jakieś zadaszenie na wypadek deszczu…). Tyle się nasłuchałam o Kubie, tyle wysiłku włożyłam w to, by znaleźć mały i lekki hamak… Pora go wykorzystać!
W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, udałam się na obrzeża miejscowości. Mocno zmotywowana, brnęłam na przód. Po pięciu minutach znaki casas particulares zaczęły powoli rzednąć. Droga zrobiła się wyboista i pełna błota. Przydomowe poletka przypominały bardziej niwy niż ogródki… Tak, chyba dotarłam na miejsce.
Pełna optymizmu, chodziłam od drzwi do drzwi, prosząc o możliwość rozbicia się w czyimś ogródku. Nie potrzebowałam wiele. Właściwie to do szczęścia wystarczyłyby mi dwa drzewa i możliwość skorzystania z łazienki. Większość ludzi odsyłała mnie jednak z kwitkiem. Przestraszeni, powtarzali wciąż tę sama mantrę: „Nie jesteśmy zarejestrowani”. Na nic zdawały się przekonania, że przecież nie chcę nawet wchodzić do ich domu. Na nic były moje zapewnienia, że wystarczy mi kawałek ogródka. Większość z nich po prostu odmawiała, odsyłając mnie do kuzyna, zięcia czy brata przyjaciela wynajmującego pokoje trzy przecznice dalej.
Chodziłam jednak dalej. Zielony dom. Ding dong. Nie, u nas nie ma gdzie się rozbić. To niby tylko hamak, ale gdzieś go trzeba zawiesić, prawda? Różowy dom. Ding dong. Nie, nie mamy pozwolenia. Czerwony dom. Ding dong. Ale tak pod gołym niebem? Jak to? To w ogóle jest legalne? Żółty dom. Ding dong. Nie, żony nie ma w domu. A ja sam tak nie mogę. Wie pani… Niebieski dom. Ding dong. Nie, u nich się nie da. Ale za to kuzyn męża… Zielony dom. Ding dong. Musielibyśmy Panią zarejestrować. A właściwie to jesteśmy dopiero w trakcie załatwiania papierów. A jakby sąsiad to zobaczył… Nie, lepiej nie. Żółty dom. Ding dong. Wie pani, goście do nas przyjeżdżają. Ale w każdym innym terminie jak najbardziej!
Czas mijał, a ja wciąż słyszałam „nie”. Niebieski dom. Nie. Zielony dom. Nie. Czerwony dom. Nie. Biały dom. Nie. Zielony dom. Nie. Wydawało się, że zwykłe rozbicie hamaku graniczy z cudem. Domy powoli rzedły. Pomału zaczęło docierać do mnie, że może to wcale nie był taki rewelacyjny pomysł. Może trzeba było wziąć namiot? Waży wprawdzie trochę więcej, ale za to w namiocie spać można dosłownie wszędzie. Bez pytania, bez proszenia i bez zdawania się na ludzi, którzy może udostępnią Ci zadaszony kawałek ogródka… Ech. Może jednak powinnam się przeprosić z tymi casas particulares?
W głowie kołotały mi różne myśli. Chciałam pozostać wierna swoim zasadom, które pchały mnie na przód przez ostatnie dziewięć miesięcy. Byłam jednak wycieńczona. Wstałam przed wschodem słońca, przejechałam 130 km na rowerze by tu dotrzeć i od półtorej godziny bezskutecznie krążyłam po domach. Ubrania kleiły się do mnie, kiszki grały marsza, a powieki co chwilę opadały. W tej chwili jedyne o czym marzyłam to prysznic i sen. Zrównoważone podróżowanie jest fajne, ale całkowicie schodzi na drugi plan kiedy organizm dopomina się o chwilę wytchnienia. No dobra. Niech będzie. Jeszcze ten jeden, ostatni dom. Spytam się, co mi szkodzi. A jak nie to pójdę zostawić swoje zepsute kapitalizmem pieniądze w jednej z casas particulares. Po to, żeby w postaci wysokich podatków mogły wrócić do socjalistycznej kasy narodu. Dokładnie tak, jak wymyślił to Fidel.
-Dzień dobry. Podróżuję samotnie po Kubie. Szukam jakiegoś miejsca noclegowego. Mam hamak i po prostu chciałabym się gdzieś rozbić. Nie przeszkadzałoby panu, gdybym rozbiła się na pana terenie? – zagaduję do właściciela parterowego domku.
-Rozbić? W hamaku?
-Tak. Lubię obozować. Spać na świeżym powietrzu. Jedyne czego potrzebuję, to jakiś zadaszony teren. A widzę, że pan tu ma kilka altanek…
-Aha, aha… Ale to na noc?
-Tak, na noc. W dzień zapewne będę latać po okolicy. Tyle, żeby się przespać kilka godzin. Naładować akumulatory i dalej poznawać te cudowne okolice.
-Nie, na noc to nie. Wie pani, ja bym chętnie cię przyjął. Nawet miałem tu kiedyś turystów z Norwegii. Obozowali tam, tuż pod tą wielką skałą. Ale później ktoś doniósł do urzędu i przyszła kontrola. Musiałem zapłacić 2000 peso (ok. 83$). Ja już sobie nie mogę drugi raz na coś takiego pozwolić.
-A tam dalej nie mogłabym się rozbić? – próbuję uniknąć niewygodnego tematu.
– Za dnia możesz tu być, ile tylko chcesz. Możesz przyjść skoro świt i chodzić, gdzie tylko ci się podoba. Mamy tu nawet małą kawiarnię, jakbyś chciała odpocząć. Ale niestety nie mogę przyjąć cię na noc. Nie mam do tego autoryzacji.
-A tam dalej? To też są pana pola? Wie pan, nie chce robić nikomu problemu, ale przecież gdzieś się rozbić muszę – próbuję delikatnie wybadać teren.
-Nie, tam nie. Ale możesz pójść w drugą stronę. Wiem, że sąsiedzi od czasu do czasu przyjmują gości. Jakieś trzy tygodnie temu widziałem u nich rozbity namiot. Możesz spróbować. Tylko nie mów, że ja ci mówiłem. Nikt tego nie widział.
-Dziękuję – odpowiadam wypatrując już domku sąsiadów. – To tamtędy, tak?
Chwilę później zmierzam już rozentuzjazmowana do wskazanego mi domku. Wcześniej ominęłam go szerokim łukiem, uznając za zbyt pokaźną posiadłość. Zielono-czerwone pole ciągnęło się na setki metrów wzdłuż drogi. Sadzonki tytoniu sięgały daleko w głąb. Tuz przy drodze znajdował się mały, zielony domek. Dalej, wśród zieleni roślin dostrzec można było się jaskrawy, niebieski dom. Jego wejście zdobił niski ganek, zdobiony prostymi, lecz urokliwymi kolumienkami. Na ganku leniwie chwiały się dwa bujane fotele. W oddali widniało małe jeziorko, a tuż obok pasła się para koni. Słowem, całość sprawiała wrażenie krajobrazu wyciętego z filmu o czasach prosperity dziewiętnastowiecznych producentów kawy, tytoniu czy cukru.
Na progu pierwszego domku zastałam młodą kobietę z dzieckiem w ręku. Przećwiczone już w kilkunastu domach, zadałam jej to samo pytanie:
-Dzień dobry. Jestem na kilka dni z wizytą w Vinales. Dopiero przyjechałam i szukam jakiegoś miejsca noclegowego. Mam ze sobą hamak i po prostu chciałabym się gdzieś rozbić. Czy mogłabym zatrzymać się tutaj? – pytam po raz kolejny.
Zapada chwila ciszy. Tak? Nie? No powiedzże coś!
-Hmm. W hamaku? To znaczy, że potrzebujesz…
-Po prostu jakiegoś zadaszonego miejsca. Byłabym bardzo wdzięczna, gdybym mogła zawiesić hamak obok jakiejś szopy czy altanki. Cokolwiek, byle tylko chroniło przed deszczem.
Znowu cisza. A mnie tu roznosi!
-No dobrze. Możesz zatrzymać się u mojej mamy, w tym niebieskim domku. Ona pokaże Ci co i jak. Znajdzie Ci jakieś miejsce, gdzie będziesz mogła się rozbić. Tylko pamiętaj, my nie jesteśmy zarejestrowani. Zachowaj to więc dla siebie.
-Dziękuję. – odpowiadam z wytchnieniem. Moja dusza jednak krzyczy: „Tak! Tak, tak, tak!!! Udało się! Nananana!”.
Chwilę później rozbijam się w jakiejś starej szopie. Jest o niebo lepiej niż sobie wyobrażałam. Jestem w jakiejś kolonialnej posiadłości na plantacji tytoniu. Za mną roztacza się widok na wspaniałe formacje skalne Viñales. Przede mną stoi parterowy domek z gankiem wychodzącym tuż na jezioro. Niewielki portyk zdobi wejście do domu. Na werandzie dwa bujne fotele kiwają się leniwie w przód i w tył. A jakby tego było mało, po chwili przychodzi do mnie właścicielka i mówi:
-Wiesz, tak właściwie to mamy w domu wolny jeden pokój. Nie chciałabyś go zająć? Należy do jednej z moich córek, ale od kiedy się wyprowadziła, to po prostu służy za graciarnię. Wystarczy go tylko trochę uprzątąć.
-Ale… Ja przecież prosiłam tylko o miejsce do powieszenia hamaku. – odpowiadam zmieszana.
-A w pokoju nie będzie Ci wygodniej? Nie musisz nam nic więcej płacić, to nie o to chodzi. Po prostu pokój jest pusty i można go wykorzystać.
-Ale to na pewno nie będzie problem? – upewniam się, nie do końca wierząc w to, co słyszę.
-Nie będzie. Chodź. – odpowiada gospodyni. – Jadłaś już kolację? – dopytuje dalej, gdy zmierzamy już w stronę domu.
Godzinę później siedzę na werandzie i powoli bujam się w drewnianym fotelu. Patrzę w księżyc odbijający się w tafli jeziora i zastanawiam się, jak to się stało, że szukając prostego miejsca do obozowania wylądowałam w urokliwym domu na plantacji tytoniu…
Casas particulares wypełniają ulice Vinales. Można zatrzymać się w niemal każdym domu. Niestety, niekoniecznie na kamping.
Obrzeża miasteczka. Tu rozciągają się plantacje tytoniu i trzciny cukrowej. To właśnie na jednej z nich miałam szczęście się zatrzymać.
Czy nie wygląda jak z filmu?
Z gospodynią.
Zachód słońca widziany z werandy.
Ta sama perspektywa wczesnym rankiem.
Okolice pełne są pól uprawianych w bardzo tradycyjny sposób.
Niekiedy można odnieść wrażenie, ze i tutaj czas stanął w miejscu.
Czy pomyślelibyście, że gdzieś jeszcze użyźnia się pola przy pomocy wołu i brony?