Trinidad to chyba najbardziej magiczne miejsce, które odwiedziłam na Kubie. Wąskie, brukowane uliczki, skąpane w słońcu parterowe kamieniczki i renesansowa dzwonnica unosząca się nad miasteczkiem… Kolory są żywe, a domy idealnie zadbane. Drzwi nie piszczą w zawiasach, a tynk nie odpada z fasad domów. Kolorowa starówka zdaje się istnieć poza czasem. Nic sobie nie robi z tego, że mamy już 2016 rok. Ona dalej uparcie wygląda tak, jakby był rok 1514. Jakby dopiero co ją stworzono.
Trinidad był jedną z pierwszych osad na Kubie. Założony przez gotowych szerzyć wiarę katolicką w Nowym Świecie Hiszpanów, początkowo nazywany był La Villa de la Santísima Trinidad, czyli Wioską Najświętszej Trójcy. Przez długi czas był prowincjonalną mieściną. Ot, małym portem, w którym na chwilę zatrzymywały się statki zmierzające na podbój Meksyku. Wszystko odmienił jednak cukier. Żyzne ziemie w pobliżu Trinidadu i kubańskie słońce stwarzały idealne warunki do uprawy trzciny cukrowej. Z Hiszpanii przybywało coraz więcej osadników. Zasłyszawszy o cukrowym potencjale Kuby, pakowali na statki setki niewolników i wraz z nimi zmierzali w stronę wyspy. Przybywali w okolice Trinidadu i zajmowali coraz to nowe połacie ziemi. Haciendy cukrowe zdawały się mieć ogromny potencjał. Darmowa praca niewolników i żyzne ziemie gwarantowały wysokie plony. Wypalano więc lasy i w ten sposób pozyskiwano nowe tereny uprawne. W pobliskiej Valle de los Ingenios, jedna po drugiej wyrastały okazałe rezydencje magnatów cukrowych.
Oprócz okazałych willi na terenie plantacji, magnaci budowali także stylowe kamienice w centrum Trinidadu. Praca w polu była bowiem sezonowa. Handlem z kolei zajmować się trzeba było cały rok. W miasteczku pojawiały się więc nowe urzędy, biura, domy mieszkalne i kościoły. W okolicach powstawały wytworne wille. Trinidad i Valle de los Ingenios kwitły, wyciskając bogactwo z cukru i z niewolników.
Okres prosperity dla Trinidadu zakończył się w XIX wieku. Wtedy to właśnie powstało Cienfuegos, nowe miasto portowe. Szlaki handlowe zmieniły się błyskawicznie. Nikt nie jeździł już po cukier do Trinidadu. Wszyscy udawali się w tym celu do Cienfuegos, nowego centrum cukrowego. I choć od tego czasu minęło już prawie dwieście lat, Trinidad nic sobie z tego nie robi. Dalej mąci przybyszom w głowach swoim kolonialnym czarem.
Przepych Trynidadu uderza na każdym kroku. Place i uliczki wypełniają niskie, kolorowe domy. Wszystkie zachowane tak dobrze, jakby wybudowano je zaledwie wczoraj.
Dzięki okolicznym ziemiom, idealnie nadających sie pod uprawę trzciny cukrowej, do miasta napływało coraz to więcej przedstawicieli cukrowej arystokracji.
Producenci trzciny cukrowej, a także jej handlowcy, stawiali w mieście niskie, kolorowe domy. To tu mieszkali po zakończeniu zbiorów.
Większość z nich, choć prosta, jest bardzo urokliwa. Uwagę przyciągają zwłaszcza wymyślne okiennice.
Baroni cukrowi fundowali także kościoły. Bóg przecież musiał im sprzyjać!
Znajdująca się w samym centrum katedra wznoszona była dwukrotnie: w XVII wieku by odpowiedzieć na religijne potrzeby ludności i w XIX wieku by odbudować zniszczoną cykolnem poprzedniczkę.
Klasztor Franciszkanów. Górująca nad miastem dzwonnica przypominała kupcom o obowiązku modlitwy. Religia była nieodłączną częścią życia. Miała zapewniać powodzenie zarówno w życiu prywatnym, jak i w biznesie.
Dziś po klasztorze pozostało tylko wspomnienie. Nie ma tu ani jednej kapliczki, ani jednego krzyża. Gdyby nie osobliwy kształt budowli, łatwo możnaby ją uznać za coś zupełnie innego.
Dziś w murach klasztoru znajduje się Muzeum Walki z Bandytami. Przy czym za Bandytów uważa się tych, którzy sprzeciwili się komunistycznej rewolucji.
Trynidad zdaje się jednak nie przejmować kwestią komunistycznej rewolucji. Tu czas zatrzymał się dużo wcześniej.
Valle de los Ingenios, czyli Dolina Cukrowa. To tutaj znajdowały się największe swego czasu plantacje trzciny cukrowej.
Pośrodku pól budowano wspaniałe rezydencje. To tutaj mieszkali cukrowi baroni podczas sezonu. Przez kilka miesięcy zostawali na miejscu, mając pod czujnym okiem pracujących w polu niewolników.
Niekóre z nich były naprawdę wymyślne. Wspaniałe werandy, drewniane okiennice i marmurowe schody…
…a do tego kolorowe freski i meble w stylu art deco. Właścicielom plantacji powodziło się naprawdę dobrze.
Czego niestety nie można powiedzieć o niewolnikach. To na ich barkach spoczywał ciężar utrzymania plantacji. Przy tych urządzeniach do wyciskania soku z trzciny czasem pracowały konie, a czasem ludzie. Słodki syrop cukrowy wymieszany był z krwią niewolników.
W wielu hacjendach budowano wysokie wieże. Służyły one do obserwacji niewolników. Gdy tylko któryś z nich próbował uciec, natychmiast było to dostrzegane przez czujnego nadzorcę.
Wysoka na 45 metrów wieża dumnie wznosi się nad okolicznymi polami. Wszystko widać jak na dłoni.
Raz zebraną trzcinę cukrową trzeba było szybko przetransportować do portu. Początkowo służyły ku temu drogi. Transportem konnym posyłano cały ładunek w stronę Trynidadu, a potem portu.
Wszystko zmieniło się, gdy pojawiła się kolej. Uznając ją za dużo szybszy środek transportu, zdecydowano się wybudować linię łączącą Dolinę Cukrową z Trynidadem i okolicznym portem.
Przemierzała całą dolinę, przecinając pola różnych właścicieli. Przy większych hacjendach znajdowały się niewielkie stacje kolejowe.
Pomimo tak dużych inwestycji, w XIX wieku cukrowe imperium zaczęło chylić się ku upadkowi. Wprowadzenie automatyzacji produkcji (maszyna parowa) sprawiło, że te tradycyjne plantacje stały się nierentowne. Bankrutowały jedna po drugiej, przechodząc w ręce amerykańskich przedsiębiorstw.
Dziś po cukrowym dobrobycie pozostało już tylko wspomnienie. Dawne hacjendy przemieniono w restauracje.
A kolorowy Trynidad w zaklęte w czasie muzeum.
Zafascynowany? O tym, jak rozwijało się Cienfuegos, przeczytasz w kolejnym poście.
1 KOMENTARZ
Que Linda