Kubańska wieś. Mała, wąska uliczka. Doskonałą ciszę od czasu do czasu przerywa koguci duet. Słońce leniwie wstaje, a tutejsi mieszkańcy powoli budzą się do życia. W powietrzu unosi się zapach świeżego chleba. Nie widzę jeszcze skąd pochodzi, ale wiem już, że go kupię. Po chwili moim oczom wyłania się piekarnia. W wychodzącym na ulicę pomieszczeniu piętrzą się stosy bułek. Zastanawiam się, czy jest tu jeszcze coś innego. Chleb, bagietki, drożdżówki, a może nawet rogaliki? Zaciekawiona, wytężam wzrok. Szukam i szukam, ale… nic innego nie znajduję. W sklepie są tylko bułki. Nieskończona ilość bułek. No trudno. Niech będą bułki.
-Dzień dobry. Cztery bułki poproszę.
-Nie ma.
-Ale jak to! Przecież tu jest ich mnóstwo! – odpowiadam wskazując palcem.
-To tylko dla Kubańczyków. Pieczywo komercyjne będzie po południu.
-Nie rozumiem… Jest ich tu cała sterta. Nie może mi pan sprzedać czterech? – pytam zdziwiona.
-A ma pani tu zarejestrowaną kartkę? Nie? No to nie ma pieczywa.
-Jaką kartkę? Potrzebuje kartkę, żeby kupić chleb? – próbuję dowiedzieć się o co chodzi.
-Proszę przyjść o 15. Teraz chleba nie ma. Do widzenia.
W ten właśnie brutalny sposób zostałam poinformowana o tutejszym systemie kartkowym. W piekarni tej, podobnie jak w wielu innych, oprócz chleba na sprzedaż po cenie rynkowej istnieje również chleb reglamentowany przez państwo. Dokładnie wyliczony, wydzielany jest właścicielom odpowiednich książeczek po jednej sztuce dziennie. Nie można go kupić poza przydziałem i nie można go wymienić na nic innego. Można jedynie zgłosić się z książeczką i nabyć jedną taką bułkę dziennie. Cena? 0,8 grosza. Nie, nie złotego. Grosza.
Książeczka (la libreta), za sprawą której wszyscy inni wychodzili z piekarni z bułkami, jest nieodłączną częścią życia Kubańczyków. Każdy obywatel ma prawo do zakupu po preferencyjnych cenach takich towarów jak ryż, fasola, olej, cukier, sól, kawa i chleb. Wpisany do odpowiedniej książeczki, może zgłaszać się z nią do państwowego sklepu po zakup tych właśnie produktów. Oprócz wydzielanych codziennie bułek, każdemu co miesiąc przysługuje:
- 3,5 kg ryżu
- 1,5 kg cukru rafinowanego
- 0,5 kg cukru ciemnego
- 250 g kawy
- 250 g fasoli lub grochu
- 0,25 litra oleju
- Opakowanie zapałek
Co sześć miesięcy każdemu przysługuje także kilogram soli. Dodatkowo dzieciom do lat siedmiu przysługuje mleko (wydawane codziennie), a wszystkim maluchom do lat trzech także sok owocowy (wydawany co miesiąc). Kobietom pomiędzy 10 a 55 rokiem życia, po wcześniejszym zarejestrowaniu się w „cenzusie intymny”, przysługują także podpaski – 10 sztuk miesięcznie. Jeśli jakiemuś domownikowi z powodów zdrowotnych przypisana została specjalna dieta, przydzielane mu będą także odpowiednie produkty. Dodatkowe towary wydzielane są także z okazji urodzin czy ślubu. W tych dniach można liczyć na takie smakołyki jak ciasto, piwo czy rum.
W każdym domu znajduje się jedna książeczka. To do niej wpisani są wszyscy domownicy. Książeczkę tę rejestruje się w okolicznym, wskazanym odgórnie sklepie. I to tylko w tym jednym miejscu kupować można racjonowane produkty. Jeśli zgłosimy się po naszą miesięczną porcję fasoli czy ryżu w innym sklepie, po prostu nie zostanie nam ona wydana. Przy każdych zakupach w książeczce notowane są ilości wydawanych produktów. Kwoty te, z wyjątkiem chleba, przysługują raz na miesiąc. By otrzymać kolejną porcję kawy czy cukru, trzeba poczekać więc na nowy miesiąc.
Przychodząc do sklepu, nabyć można produkty przeznaczone dla wszystkich domowników. Czy raczej: dla wszystkich, którzy są wpisani w książeczce. Nie trzeba więc samemu udawać się do sklepu by odebrać swoją bułkę. Można wysłać męża i ten, zgodnie z ilością osób wpisanych do książeczki, odbierze wszystkie przysługujące bułki. Podobnie, jeśli w książeczce zarejestrowane są cztery osoby, wtedy każda z nich może kupić miesięczny zapas kawy i ryżu dla całej czwórki. Każda osoba może być wpisana tylko do jednej książeczki. Nie ma jednak obowiązku by być wpisanym tam, gdzie się mieszka. Wielu młodych ludzi rejestruje więc siebie lub swoje dzieci w książeczkach swoich rodziców. W ten sposób dziadkom przysługuje kolejna porcja reglamentowanych produktów. Przy zarobkach rzędu 15$ miesięcznie, takie dodatkowe ilości stanowią często istotną pomoc.
Książeczka żywnościowa. To na nią zakupimy subwencjonowany ryż, cukier czy kawę.
Każda książeczka zarejestrowana jest w jednym, konkretnym sklepie (bodega). Tylko tam możemy udać się na zakupy.
Do książeczki wpisani są wszyscy domownicy. W ten sposób jedna osob kupić może produkty żywnościowe przeznaczone dla całej rodziny.
Produkty subwencjonowane obejmują ryż, ziarna (fasola lub groch, w zalezności od tego co akurat jest w sklepie), olej, cukier rafinowany, cukier biały, sok (tylko dla dzieci do 3 lat), sól, kawę i zapałki. Zakupione raz produkty, notowane są w odpowiedniej rubryce. Na kolejną porcję trzeba będzie poczekać do następnego miesiąca.
Produkty te sprzedawane są po odgórnie ustalonych cenach. Opakowanie kawy kosztuje 60 groszy. Kilogram cukru ciemnego – 4 grosze, kilogram cukru rafinowanego – 6 groszy, kilogram ryżu 9 groszy, kilogram soli 13 groszy, a litr oleju zawrotne 15 groszy. Nawet dla Kubańczyków ceny te są bardzo przystępne. Miesięczna porcja racjonowanych produktów kosztuje niecałe dwa złote. Dla wielu stanowi to istotną pomoc. Jednakże przewidziane kwoty nie wystarczają na pokrycie podstawowych potrzeb. Dodatkowe ilości można dokupić. Produktów tych bowiem nie brakuje. Dostać je można w każdym sklepie, tylko że po cenach komercyjnych (nazwa „komercyjne” wcale nie znaczy, że nie sa one narzucane przez państwo. Te same ceny obowiązują bowiem we wszystkich sklepach). I tak ryż nie będzie już kosztował 9 groszy, ale 1,50 zł . Cukier biały nie będzie kosztował 6 groszy, a 2,20 zł. Olej nie będzie kosztować 15 groszy, a 1,50 zł… Przy pensjach rzędu 15-20$, kilkukrotnie wyższe ceny komercyjne są więc dla Kubańczyków nie lada wyzwaniem.
Typowa bodega – państwowy sklep, w którym sprzedawane są subwencjonowane towary.
Nie ma tu żadnych gotowych, zapakowanych już produktów. Wszystko jest na wagę, przesypywane do mniejszych woreczków lub przelewane do plastikowych buteleczek.
Te produkty przeznaczone są na sprzedaż subwencjonowaną. Kilogram ryżu fasoli czy cukru kosztuje dosłownie kilka groszy.
W sklepach sprzedawane są także większe ilości tych samych produktów po cenach komercyjnych. Cukier czy ryż są kilkunastukrotnie droższe.
To, że dostępne są produkty po cenach komercyjnych, wcale nie znaczy, że nie ma kolejek. Ta akurat za mięsem.
A ta za mlekiem. Mleko sprzedawane jest w dowolnych ilościach bez książeczki. Jednak jego ograniczona ilość sprawia, że ludzie tłuczą się, by nabyć go choć trochę. Za godzinę nikogo tu już nie będzie. Nie będzie bowiem czego kupić.
To jednak pikuś. Podstawowe produkty żywnościowe sprzedawane są bowiem w sklepach przeznaczonych dla lokalsów. Ryż, groch i olej kupimy w prostych sklepach o przybrudzonych posadzkach i poplamionych ścianach. Na pólkach nie będzie niemal nic. Wisząca na ścianie lista cen w najlepszym wypadku obejmie kilkanaście pozycji. Zapomnieć możemy o sterylnych opakowaniach i błyszczących markach. Ryż i cukier odważany będzie na wadze i wrzucany do plastikowego woreczka. Porcja oleju odmierzana będzie przy pomocy lejka, a całość zabierzemy ze sobą w plastikowej butelce po Coca-Coli. Za wszystko zapłacimy umiarkowaną cenę w peso cubano. Ale jeśli chcemy kupić mydło, szampon, pastę do zębów czy nawet papier toaletowy, musimy udać się do jednego ze sklepów przeznaczonych dla turystów. Tam znajdziemy wszystko to, czego dusza zapragnie. Od bodegas, sklepów dla lokalsów, dzieli je ogromna przepaść. Tu wszystko zdaje się błyszczeć. Ściany są czyste, a ekspedientka za ladą ubrana w elegancki mundurek. Towary ułożone zgrabnie na półkach zachęcają do kupowania. Wbrew powszechnej opinii, w sklepach na Kubie wcale nie wieje pustkami. Nie ma może trzynastu rodzajów pasty dla wrażliwych zębów ani dwudziestu pięciu marek szamponów specjalizujących się w rozdwojonych końcówkach, ale kupno pasty do zębów czy szamponu nie jest problemem. Problemem są jednak ceny. Tu za wszystko będziemy musieli zapłacić w peso convertible.
Sklep dla cudzoziemców.
Znaleźć tu można wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Oczywiście za odpowiednią cenę.
Niemal wszystkie kosmetyki i ubrania są importowane. A na produkty importowane narzucany jest 240% podatek. Niektórzy, podobnie jak maleteros (przeczytaj jak przemycałam kosmetyki na Kubę: Więzienie czy plaża? Kuba z los maleteros), starają się omijać ten podatek, nielegalnie przemycając towary. Narażają się na konfiskacje i grzywne, które przekładają się straty. Inni posłusznie płacą wysokie cło. Tak czy siak, te dodatkowe koszty odbijają się w cenach. W konsekwencji zwykłe mydła czy proszki do prania są dużo droższe niż w Europie. Nie dziwi tam prosta pasta do zębów za 2$ czy szampon za 3$. Tylko jak pozwolić sobie na coś takiego mając miesięczną pensję w wysokości 15$?
Tu właśnie zaczyna się kreatywność. Potrzeby Twojej rodziny przewyższają Twoje wydatki? Nie starcza Ci od pierwszego do pierwszego? Coś z tym trzeba zrobić. Nie masz wygórowanych pragnień. Nie marzysz o wakacjach w Tajlandii. Nie musisz jeździć samochodem. Nie chcesz co tydzień robić sobie francuskiego maniquire. Chciałbyś jednak zjeść kurczaka na obiad, a po obiedzie móc wyszczotkować sobie zęby. Zaczynasz kombinować. Myśleć, jak mógłbyś sprawić, by kilka peso wpadło do Twojej kieszeni. Może znasz kogoś, kto pracuje w fabryce cygar? Może dałoby się nabywać je po kosztach, a sprzedawać po cenie rynkowej w centrum Hawany? A może w ogóle dałoby się sprawić, by jakimś cudem „znikały” z hali produkcyjnej?
Jednak to, że zaczniesz sprzedawać cygara, wcale nie znaczy, że zrezygnujesz ze swojej pracy. W końcu jest Ci tam dobrze. Masz fajnych znajomych, szef na nic nie nalega, a te kilkaset peso zawsze wpadnie do kieszeni. Zresztą, może tam właśnie uda Ci się rozprowadzić jakieś cygara? W końcu pracujesz w sklepie. Przewija się tu tylu ludzi! Ktoś na pewno będzie chciał kupić cygara. Wystarczy schować je dobrze pod ladą i od czasu do czasu po prostu zagadać…
Ci, którzy żyją z państwowych pensji, są w szczególnie trudnej sytuacji. Ich miesięczne zarobki rzadko kiedy przekraczają 20-25$. Ludzie są jednak niezwykle kreatywni i przedsiębiorczy. Niemal każdy ma na boku dodatkowe zajęcie. Pewnego razu na ten właśnie temat rozmawiałam z pracownikami pewnej restauracji.
-Jak to jest możliwe, że pensja miesięczna wynosi 15$, a pasta do zębów 2$? – spytałam, dziwiąc się po raz kolejny kubańskiej rzeczywistości. – Jak łączycie koniec z końcem?
-Widzisz, w sklepach dla Kubańczyków jest dużo taniej. Ale tak, masz rację, to nie wystarcza. Niemal każdy z nas ma coś na boku.
-Jak to?
-Po prostu szukamy dodatkowych źródeł dochodu. Każdy tak, jak może.
-Ale przecież nie każdy ma na to czas i możliwości…
-Tu, na Kubie, każdy ma jakiś specjalny talent. To właśnie z tych talentów, obok comiesięcznej pensji, się utrzymujemy. Ja na przykład lubię ogrodnictwo. Tu jestem kucharzem, ale popołudniami zamieniam się w ogrodnika. Chodzę po bogatszych domach, przycinam krzewy i przesadzam róże. Czasem zaprojektuję jakąś rzeźbę. Lubię rzeźbić, ale mam mało czasu. Zobacz, to jest to nad czym pracuję – opowiada, pokazując mi zdjęcie wielkiego kawałka drewna, przypominającego nieco niedźwiedzia – Może kiedyś to właśnie będzie mój specjalny talent?
-No dobrze. Masz do tego rękę. Wiesz co i jak przyciąć. Lubisz kwiaty, a one lubią Ciebie. Ale przecież nie każdy ma takie zdolności. Na przykład kelner, co on robi? Też jest ogrodnikiem?
-Nie, on prowadzi farmę. Ma niewielkie pola, na których uprawia banany, pomarańcze i awokado. To właściwie rośnie samo, trzeba tylko od czas udo czasu doglądać. No i zebrać w odpowiednim momencie.
-A on? – pytam wskazując siedzącego na plaży ratownika. Ciężko mi uwierzyć, że faktycznie każdy ma coś na boku.
– On jest fryzjerem. Dorabia sobie strzygąc włosy. Chcesz coś skrócić? Niezły jest… – urywa moje wątpliwości kucharz. – Na tej wyspie każdy ma jakiś specjalny talent. Spotkasz kierowców smażących kotlety i lekarzy pieczących ciastka. To te talenty pomagają im przetrwać.
Ludzie o specjalnych talentach: kelner będący rolnikiem (po lewej) i kucharz trudniący się ogrodnictwem ( po prawej).
Faktycznie. W kolejnych dniach spotkałam ludzi o najrozmaitszych profesjach. Pewnego wieczoru okazało się, że kucharz, który dla mnie gotuje jest z wykształcenia ekonomistą. Ernesto przez lata pracował w administracji, osiągając nawet szczebel wyższego urzędnika i zawrotną pensję 25$. Zdecydował się jednak otworzyć tę małą knajpkę i tu, gotując, w przeciągu tygodnia zarabia więcej niż przez cały miesiąc w urzędzie. Lubi też rękodzieło. Po rzuceniu pracy przez lata uczył się od pewnego wiekowego mistrza, jak garbować skórę i jak malować na tym materiale. Rano maluje, a po południu gotuje. Kilka razy w roku wyjeżdża na targi. Tam promuje się i sprzedaje swoje dzieła. Czasem dostanie większe zamówienie, czasem musi sprzedawać je pojedynczo. Jednak nawet nie uda mu się wszystkiego sprzedać, to i tak mu się to opłaca. Za jedno może dostać nawet 10$! A tu, na Kubie, to równowartość miesięcznego czynszu.
Kolejną ciekawa sylwetką był młody chłopak, którego spotkałam jadąc na rowerze. Julio przez lata pracował w sklepie. Był sprzedawcą w jednym z państwowych domów towarowych. Pewnego dnia wpadł jednak na pomysł, by sprzedawać telenowele. W kubańskiej rzeczywistości internet jest dobrem rzadkim. Dostępny jest tylko w parkach i luksusowych hotelach. Jedna godzina to koszt 2$. Na Internecie nie ogląda się więc filmów ani nie przegląda demotywatorów, tylko załatwia najpotrzebniejsze sprawy. Co wcale nie znaczy, że Kubańczycy nie lubią zasiąść wygodnie przed ekranem i obejrzeć najnowszy odcinek Luz Marii. Wręcz przeciwnie. Odpowiedzią na brak infrastruktury, są wychodzące tu regularnie płyty CD z najnowszymi odcinkami wszystkich seriali. Płytę taką nabyć można co środę za 2$. Dla przeciętnego Kubańczyka jest to zbyt wygórowana kwota, jak na tygodniową porcję rozrywki. Ale dla drobnego przedsiębiorcy niekoniecznie. Julio kupuje więc co tydzień najnowszą porcję seriali i sprzedaje ich kopię swoim znajomym i sąsiadom. Wystarczy zgłosić się do niego z pendrivem, a już za kilka minut będzie można cieszyć się najnowszą wersją ulubionej telenoweli. Julio od jednego klienta bierze 10 pesos cubanos (2 zł). W przeciągu pół godziny, które u niego spędziłam odwiedziły go trzy osoby. Biznes kręci się tak dobrze, że nie musi już pracować w sklepie.
Julio przy pracy.
Przy pomocy tego urządzenia rozprzestrzenia na dzielnicy najnowsze odcinki latynoskich telenoweli. Wystaczy zgłosić się do niego z własną pamięcią zewnętrzną, a pakiet rozrywki będzie twój.
Moim zdecydowanym faworytem w kwestii kreatywności była jednak pewna para. Eneida i Jose mieszkali w centrum dużego miasta. Odchowali już dwójkę dzieci i teraz byli sami, od czasu do czasu zajmując się wnukami. On pracował państwowym sklepie, jednym z tych, które sprzedają żywność z książeczki. Ona zajmowała się domem. Mąż pracował w sklepie, więc można było liczyć na jakieś bonusy. Wpadająca od czasu do czasu dodatkowa porcja fasoli czy lepszy sort kurczaka to wciąż jednak za mało. Ciężko im było utrzymać się z tak niskiej pensji. Zaczęli więc… hodować prosiaka. Pierwszego kupili jakieś pięć lat temu. Był jeszcze niemowlęciem. Umieścili go na podwórku pomiędzy dwoma blokami i zaczęli karmić. Po trzech miesiącach świnka była już tak duża, że można ją było sprzedać. Ze znalezieniem kupców na mięso nie było problemu. A ponieważ udało się ją sprzedać aż za 600 peso cubano (100 zł), od razu kupili kolejną. Do dziś żyją we trójkę: ona, on i prosię, które niebawem zasili ich domowy budżet.
Niepozorne mieszkanie Eneidy i Jose.
<
Zwykłe podwórko w bloku…
…i świniak.
Ernesto, Julio, Jose i Eneida to tylko kolorowe przykłady. W rzeczywistości całe kubańskie społeczeństwo pełne jest kreatywnych i przedsiębiorczych osób. Na ulicach pełno jest ludzi, którzy coś sprzedają. Babulki wystawiają się przed drzwi swoich domów, sprzedając własnoręcznie upieczone ciastka. Matki wychodzą na ulicę z dziećmi i sprzedają za małe już dla ich pociech chodziki. Miłośnicy napojów wyskokowych produkują bimber. Butelkują domowej roboty wino czy rum i udają się na targ. Artyści rozstawiają się na placach i sprzedają swoje obrazy. Ci utalentowani muzycznie organizują się w grupy i przechadzają po restauracjach. Właściciele otwierają im drzwi wiedząc, że dobra kubańska muzyka przyciąga klientów. Muzycy zaś ustawiają się w rogu i liczą, że dobra muzyka otwiera nie tylko dusze, ale także portfele… Ktoś jeździ po ulicy rowerem krzycząc: „Chleb! Świeży chleb!”. Nie ma pewnie nawet lokalu, gdzie mógłby urządzić piekarnię, ale to przecież nie wyklucza sprzedaży chleba! Inni pchają przed sobą wózki pełne czosnku i cebuli. Nie mając w ofercie nic innego, sprawiają wrażenie profesjonalnych odstraszaczy wampirów. Ludzie mieszkający na parterze otwierają okna swojej kuchni i urządzają w niej bar z przekąskami. Do okiennic przyczepiają proste menu. Zza okna obsługują klientów i podają zamówioną kawę czy kanapki. Radzą sobie jak mogą. Za stół służy tu zwykły parapet, za kubeczki do deserów – obcięte puszki, a za talerze – pocięte skrawki papieru. Na ulicy także nie brakuje kreatywności. Ktoś przymocuje przyczepę do roweru i oferuje przewozy taksówką. Ktoś inny bierze kanister z benzyną i proponuje wypełnianie zapalniczek. Ktoś jeszcze inny zaczepia przedstawicieli młodszego pokolenia i oferuje dostęp do internetu. Za 2 dolary za godzinę może udostępnić Ci własne kubańskie konto i służyć jako hot spot…
Kreatywność Kubańczyków widać na każdym kroku. Każdy sprzedaje to może. Spędzasz cały dzień w oknie lub na ulicy? Masz wysłużony chodzik? To czemu nie zająć się także jego sprzedażą?
Rum domowej roboty. Rumu nie ma… To, że ludzie działają na swoją rękę, nie znaczy wcale, że przejmują się takimi problemami jak brak towaru. Umiejętność planowania jest dla wielu czymś totalnie obcym.
Malujesz? Świetnie! Po prostu rozłóż się w swojej klatce lub na rogu ulicy.
Pogromca wampirów.
Jak widać, nawet ze sprzedaży czosnku można wyżyć.
Wielu ludzi otwiera w małe biznesy w swych parterowych mieszkaniach. Takie kafeterie, serwujące kanapki i kawę, sspotkać można niemal na każdym rogu.
Brak talerzy czy kubków wcale nie przeszkadza w prowadzeniu podobnej kafejki. Przekąski bardzo często serwowane są właśnie tak.
Moje ulubione uliczne zawody: ciknciarz i… wypełniacz zapalniczek.
Podobne przykłady można mnożyć. Przedsiębiorczość kwitnie. Kreatywność wręcz buzuje w kubańskich żyłach. Każdy kombinuje jak może. Każdy szuka na czym można zarobić. Jedni podejmują się większych przedsięwzięć importując zza granicy ubrania. Inni po prostu ustawiają się w kolejce po jakiś rzadki towar, a potem sprzedają go po wyższej cenie. Niektórzy kształcą się w nowych dziedzinach. Inżynierowie zostają fryzjerami, a ekonomiści taksówkarzami. Na ulicach wręcz roi się od straganów. Mieszkania na parterze pełne są małych, rodzinnych sklepików. Od kiedy w 2007 roku Raul Castro zezwolił na powstawanie małych, prywatnych przedsiębiorstw, kubańska ekonomia zaczęła kwitnąć. Ludzie przestali być ograniczeni przydzieloną im niegdyś pracą. Teraz bowiem limitem jest tylko własna kreatywność. Nowe biznesy wyrastają jak grzyby po deszczu. Każdy ma jakiś pomysł. Każdy chce czegoś spróbować. A Kuba? Kuba stojąc jedną nogą w socjalizmie, a drugą w kapitalizmie, sama nie wie dokąd zmierza.