Mówiłam już, że Kubę objechałam rowerem? Tak po prostu. Przyleciałam do Hawany, wsiadłam na rower i w dwa tygodnie zrobiłam 1200 kilometrów. Tyle się nasłuchałam przed wyjazdem o tym, że coś takiego jak autostop tu nie funkcjonuje, że autobusy kubańskie są niedostępne dla białego człowieka, a autobusy turystyczne niedostępne dla Kubańczyków… Rower wydawał się naturalnym rozwiązaniem. Prostym sposobem na uniknięcie plakietki „bogaty biały człowiek” oraz na pominięcie stania w długich kolejkach po bilety dostępne tylko dla Kubańczyków. Wystarczyło po prostu wsiąść i jechać.
Wyjeżdżając w kierunku Las Terrazas, wydawało mi się że jestem świetnie przygotowana. Dotychczasowy bagaż udało mi się ograniczyć do połowy i zamknąć w sportowej torbie. Wiecie, jednej z tych, z którą chodzi się szpanować na siłownię. Była mała i lekka. Idealnie mieściła się na bagażniku roweru. Oprócz kilku koszulek miałam ze sobą krem przeciwsłoneczny, apteczkę i kurtkę przeciwdeszczową. Wiozłam ze sobą nawet mały hamak, na wypadek gdybym musiała zatrzymać się gdzieś na noc. Miałam kask, zapięcie do roweru i odblaski na nogi. A ponieważ zdobycie tego wszystkiego na Kubie w przeciągu kilku dni graniczy z cudem, byłam z siebie szczególnie dumna.
W pierwszy dzień mojej rowerowej eskapady czekało mnie do przebycia osiemdziesiąt kilometrów. Szacowałam, że zajmie mi to jakieś pięć-sześć godzin. By uniknąć najgorętszego słońca, wyjechałam jeszcze przed świtem. Wpisałam w telefon nazwę docelowej miejscowości i podążałam za wyznaczoną mi trasą. Zgiełk miasta ustąpił miejsca zrelaksowanym przedmieściom, a przedmieścia ustąpiły miejsca ospałej wsi. Czerń nocy rozjaśnił blask poranka. Z każdym kolejnym kilometrem niebo robiło się coraz jaśniejsze, a słońce wznosiło się coraz wyżej. No i ze mnie spływało coraz więcej strużek potu.
Im bardziej oddalałam się od miasta, tym gorzej wyglądały drogi. Po dwóch godzinach w miejsce gładkiej wstążki asfaltu pojawiło się czarno-szare wyboisko. Raz po raz w jezdni pojawiały się dziury. Najpierw niewielkie, kilkunastocentymetrowe. Były łatwe do objechania, wymijałam je jedna za drugą. Potem coraz większe, zajmujące szerokość całego pasa. Wjeżdżałam w nie i wyjeżdżałam, prosząc w duchu, by nie ucierpiały na tym moje opony. Przecież nie miałam ze sobą nawet zestawu do łatania dętek! Gościu wypożyczający mi rower upierał się, że nie jest to konieczne: Tu, na Kubie, zawsze znajdziesz kogoś, kto naprawia przebite opony. Przy naszym stanie dróg i przy wieku tutejszych samochodów, niemal każdy ma problemy z dziurawymi oponami. Być pinchero (dosłownie: „łatający kapcie”) to jeden z najlepszych zawodów, jakie można mieć na Kubie. Znajdziesz ich więc wszędzie. W każdej, nawet najmniejszej miejscowości, jest ktoś, kto zajmuje się łataniem dętek. Zrobi Ci to szybciej i trwalej niż ty sama.
Jego słowa wciąż brzmiały mi w głowie. Może i miał rację. Może i w każdej miejscowości można za grosze naprawić dziurawą dętkę. Tylko co z tego, kiedy tu nie było żadnej miejscowości? Może i nawet każdy Kubańczyk jest w stanie to zrobić. Tylko co z tego, kiedy tędy nie przejeżdżały żadne samochody? Ostatnie domy zostawiłam za sobą kilka kilometrów temu. Ostatnie samochody chyba jeszcze wcześniej.
Przeklinając w duchu swoją naiwność, pokonywałam kolejne kilometry. Wjeżdżałam w coraz to nowe koleiny, modląc się by wyjechać z nich bez szwanku. Słońce grzało coraz mocniej, ale teraz wcale tego nie czułam. Pot spływał ze mnie strumieniami, ale niemal go nie zauważałam. Widziałam tylko tę dziurawą drogę. Wpatrywałam końca i zastanawiałam się kiedy to wreszcie się skończy. W końcu wyjechałam już trzy-cztery godziny temu…
Końca jednak nie było widać. Słońce wznosiło się coraz wyżej, pot spływał coraz intensywniej ,a dziury były coraz większe i wredniejsze. Póki co mój rower świetnie sobie z tym radził. Pewny siebie pokonywał kolejne przeszkody. Tylko ile to jeszcze potrwa? Ile jeszcze mogę liczyć na łut szczęścia? Przecież jeśli złapię kapcia tu i teraz, to będę musiała cofnąć się do poprzedniej mijanej wioski. To było jakieś 15 km temu. 15 kilometrów! Na pieszo, ciągnąc dziurawy rower…
Pokonując kolejne kilometry, w głowie rozważałam te wszystkie pesymistyczne scenariusze. Zastanawiałam się jaka jest szansa, że w przeciągu całego dnia przejedzie tędy jakiś samochód. Albo że w ogóle pojawi się tu jakaś żywa dusza. Zero, prawda? Jechałam dalej, a dziury, jeśli to w ogóle możliwe, robiły się jeszcze większe, głębsze i wredniejsze. Nie, taka droga to ja choćby i do jutra nie dojadę. Zerknęłam na mapę. Przecież musi istnieć jakaś inna droga. Przecież to niemożliwe, by ze stolicy do Las Terrazas, najbardziej ekologicznej wsi na wyspie, jechało się taką drogą!
Była inna droga. Oddalona ode mnie zaledwie o dziesięć kilometrów, ciągnęła się prostą kreską przez całą wyspę. W najprostszy możliwy sposób przecinała cały kraj, łącząc jej zachodnie i wschodnie krańce. Była idealna. Była dziesięć kilometrów stąd. I była bardzo wyraźnie podpisana -„Autostrada”.
Jechałam więc dalej, próbując odsuwać na bok ponure myśli. Starałam się podziwiać krajobraz (a uwierzcie mi, naprawdę ciężko jest podziwiać pola trzciny cukrowej. To trochę tak, jakby ktoś chciał podziwiać rosnące ziemniaki). Starałam się cieszyć błękitnym niebem i zielonym horyzontem. Próbowałam nucić harcerskie piosenki i wsłuchiwać się w śpiew ptaków. To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że raz po raz podskakiwałam wraz z rowerem wjeżdżając w kolejne wyrwy w szosie.
Nagle do moich uszu dochodzić zaczął szum opon. Ktoś, podobnie jak ja, podskakiwał w górę i w dół pokonując kolejne dziury w drodze. Robił to jednak trochę sprawniej, bo już po kilku minutach znalazł się tuż obok. Wysportowany kolarz w średnim wieku od razu nawiązał rozmowę.
-No, no, no! Nie spodziewałem się, że kogoś tu spotkam – zagadał nieznajomy.
-Ja również. Przez chwilę myślałam nawet, że pomyliłam trasę. Ale niestety wszystko wskazuje na to, że jestem na dobrej drodze.
-A gdzie zmierzasz?
-Do Las Terrazas. Z Hawany.
-Las Terrazas… Powinnaś być na miejscu koło południa. Ale ta trasa to nie jest najlepszy pomysł. Droga już tutaj jest bardzo wyboista. A dalej wygląda jeszcze gorzej. Co jeśli Ci się coś stanie? Masz podstawowe narzędzia?
-Nie mam. Próbowałam dostać coś w Hawanie, ale jedyne co usłyszałam od właściciela sklepu to to, że w każdej wiosce, znajdę kogoś, kto naprawi mi dziurawą dętkę.
-Pewnie tak. Tylko że tutaj nikt nie mieszka. Tu nie ma żadnych, nawet najmniejszych wiosek. Co jeśli złapiesz kapcia za dwa kilometry? Jak pojedziesz dalej?
-Nie wiem. Od dwóch godzin zadaję sobie to samo pytanie. Ale jakoś dojechać przecież muszę.
-Do Las Terrazas, tak?
-Tak.
-Jedź za mną.
I ani się nie obejrzałam był już trzydzieści metrów przede mną. Zmieszana pojechałam za nieznajomym. Nie za bardzo wiedziałam dokąd zmierzamy, ale z nieznanych sobie powodów mu ufałam. Może dlatego że miał dobry rower? Dobry rower na Kubie to coś bardzo rzadkiego, gościu musiał więc być pasjonatem… A może dlatego że jechał bardzo szybko? Jego łydki wyglądały niczym ze stali. Bez trudu pedałował dwa razy szybciej ode mnie. Musiał być bardzo zapalonym kolarzem… a może po prostu dlatego, że wokół nie było nikogo innego? Że był jedyną żywą duszą w momencie, w którym bardzo tego potrzebowałam?
Tak czy siak, jechałam za nim. Razem przemierzyliśmy kolejne kilkanaście kilometrów. Dowiedziałam się, że kilka lat temu był mistrzem Kuby w kolarstwie. Jeździ zawodowo i hobbystycznie. Niekiedy jeszcze bierze udział w wyścigach. Niemniej, większość czasu dedykuje organizowaniu wycieczek kolarskich. Zapalonym turystom wypożycza rowery (A o dobry rower na Kubie nie tak łatwo kochana!”\) i razem z nimi przemierza wyspę. Niekiedy są to krótkie, kilkudniowe wypady w czasie których pokonują kilkaset kilometrów. Niekiedy jednak zdarzają się bardziej sportowe ekipy i przez dwa-trzy tygodnie nie zsiadają z rowerów. Pedałują, ile sił w nogach, by przez kilkanaście dni przejechać długą na dwa tysiące kilometrów wyspę. By być w formie dziennie pokonuje przynajmniej osiemdziesiąt kilometrów. Ot tak, w dwie godziny, dla rozgrzewki. Wszystkie zakątki Kuby zna więc na pamięć. Wie, którymi drogami warto jeździć, a które lepiej omijać. A ja znalazłam się akurat na jednej z tych, które lepiej omijać (No a już zwłaszcza z Twoim rowerem, kochana! )
Osoba Guillermo bynajmniej mnie zafascynowała. Tym, że pięćdziesięcioletni facet jeździ dwa razy szybciej ode mnie, robił na mnie spore wrażenie. Fakt, że potrafił w jeden dzień przejechać 400km był wręcz imponujący. Ale tym, że w państwie takim jak Kuba, znalazł sposób na to, by żyć ze swojej pasji, całkowicie mnie ujął. Byłam zafascynowana i zainspirowana jednocześnie. W takim towarzystwie coraz śmielej parłam na przód. Było z kim trzymać tempa i było z kim porozmawiać. A gdy tak rozmawialiśmy o kolarstwie i o kubańskich drogach, trasa nagle zrobiła się szeroka i gładka. Ani się obejrzałam, a pełna kolein droga zniknęła daleko za nami. W miejsce połatanej dziurami szosy pojawiła się idealnie równa droga. Trzy pasy w jedną i trzy pasy w drugą stronę ciągnęły się aż po horyzont. Znaleźliśmy się na autostradzie.
-Ale… To jest autostrada. – powiedziałam, oczekując zaprzeczenia
-Dokładnie. Pojedziesz ta drogą prosto przez kolejne czterdzieści kilometrów. Potem zjedziesz w prawo na Las Terrazas. Zjazd jest dobrze widoczny, na pewno go nie przegapisz. Trasa jest płaska jak stolnica. Asfalt gładki. Dojedziesz szybko i wygodnie. Jedynie ostanie kilka kilometrów będziesz musiała się powspinać.
-No ale… Nie mogę jechać autostradą!
-A dlaczego nie? Uwierz mi, tędy będzie Ci najwygodniej. Trzymaj się, ja już musze wracać do Hawany. Jakby co, masz mój numer. Powodzenia! – odpowiedział Guillermo i zniknął, zanim się obejrzałam.
Zostałam więc sama z rowerem na środku autostrady. Chcąc nie chcąc ruszyłam na przód. Świadomość tego, że jadę po autostradzie trochę mnie przytłaczała. Niebezpieczne i głupie – powtarzałam sobie w kółko. Bardzo szybko okazało się jednak, że niepotrzebnie się zamartwiałam. Trzymałam się kurczowo pobocza, ale obok nie przejeżdżało prawie nic. Raz na jakiś czas pojawił się samochód. Czasem dwa. A potem znowu przez dziesięć minut nie działo się nic. Przez większość czasu droga była po prostu pusta. Tak pusta, że nawet jadąc na rowerze, mogłam mieć cały pas dla siebie.