Najpierw był szok. Zdziwienie, że pociąg przyjeżdża według rozkładu jazdy. Że bilet można kupić przez internet. Że niemal wszędzie JEST internet… Że w sklepach jest kilkanaście rodzajów czekolady i że banany, choć doskonale żółte, nie mają smaku. Że z kranu leci ciepła woda i że samochody zatrzymują się przed przejściem dla pieszych. No i oczywiście że na dworze jest tak przenikliwie zimno.
Rzeczy te jednak bardzo szybko przeszły do porządku dziennego. Po kilku dniach przestałam już zauważać, że niemal za wszystkie zakupy płacę kartą. Przyłożenie karty do czytnika i usłyszenie charakterystycznego „biiip” niemal niespostrzeżenie stało się częścią zakupowego rytuału. Przestałam cieszyć się, że autobus jeździ wedle jakiegoś schematu. Już po kilku przejazdach stało się przecież oczywiste, że przyjedzie na czas i że zatrzyma się na wszystkich wyznaczonych przystankach. Przestałam dostrzegać, że zawsze mam zasięg w telefonie, że na każdym rogu jest bankomat i że w większości miejsc publicznych jest bezpłatne WiFi. A kiedy to wszystko niemal bezboleśnie stało się częścią mojej rzeczywistości, przypomniałam sobie ile wysiłku kosztowało mnie rok temu przyzwyczajenie się do życia bez tych wszystkich wygód. Ile wysiłku musiałam włożyć w to, by znaleźć w okolicy bankomat lub by po prostu złapać autobus. I ile stresu musiałam przeżyć, by się po prostu odprężyć i do tego przyzwyczaić… To niesamowite jak łatwo akceptujemy ułatwienia w naszym życiu. To niezwykłe, jak trudno jest się nam z nimi rozstać.
Gdy zachłyśnięcie się technologią już mi przeszło, przyszedł czas na radość. Radość na spacer dobrze znanymi ulicami. Radość na świeży chleb z okolicznej piekarni i na wskoczenie w stare, znoszone jeansy. Radość na zwinięcie się pod kołdrę w własnym łóżku i na filiżankę kawy w ulubionej kafejce. Radość sprawiało mi wszystko to, co było znajome, a czego nie miałam okazji doświadczyć przez tak długi czas. Każdy, nawet najmniejszy drobiazg, do którego byłam kiedyś przyzwyczajona, wywoływał przyjemne uczucie ciepła gdzieś w środku. Największą radość sprawiały mi jednak spotkania z tymi, którzy są bliscy mojemu sercu.
Niezmiennie zdumiewało mnie to, że pomimo upływu czasu większość relacji pozostała nienaruszona. Do dobrych znajomych wciąż mogłam zadzwonić i umówić się „na zaraz”. Do przyjaciół wciąż mogłam wpadać bez zapowiedzi. Wciąż śmialiśmy się z tych samych żartów i piliśmy te samo wino. Wciąż plotkowaliśmy o tych samych osobach i wciąż krzyczeliśmy do tych samych piosenek. Pomimo że nie widzieliśmy się blisko rok czasu, rozmawialiśmy tak, jakby ostatnie spotkanie było wczoraj.
Byłam więc w tym samym mieszkaniu i spotykałam się z tymi samymi znajomymi. Ubierałam się w te same jeansy i jadałam te same rogaliki. Ba! Nawet włosy myłam tym samym szamponem, który zostawiłam otwarty przed wyjazdem. Świat wokół wyglądał tak, jakby nic się nie zmieniło.
A jednak coś tu nie pasowało. Coś zgrzytało w tym mechanizmie, który jeszcze niedawno tak dobrze funkcjonował. Zmieniłam się ja. I miałam teraz miałam spory problem, by przystosować się do dawnej rzeczywistości.