Na granicy Meksyku i Gwatemali dumnie wznosi się potężna góra. Jej masywne zbocza dominują okoliczny krajobraz. Ukryty w chmurach wierzchołek dodaje jej majestatu. To wulkan Tacana, drugi najwyższy szczyt w Ameryce Środkowej, 4060 metrów n.p.m. Idę!
Widoczny z mojego okna, ten wulkan aż się prosi o zdobycie. Nie wiem, jak trudna jest trasa. Ba! Nie wiem, czy w ogóle istnieje jakaś trasa. Nie mam pojęcia, czy samo wejście na szczyt jest realnym pomysłem. Wiem jednak, że nie wyjadę stąd nim nie spróbuję.
-Wyprawa na Tacana to przynajmniej trzy dni. Droga na szczyt jest naprawdę długa – opowiada Ernesto, mój gospodarz. -Szlak zaczyna się jakieś kilkanaście kilometrów stąd. Możemy dojechać tam autobusem. Pierwszego dnia czeka nas jakieś pięć-sześć godzin marszu. Musimy dotrzeć do Papales, malutkiej miejscowości na zboczach wulkanu.Tam możemy przenocować i kolejnego dnia udać się nad sam krater. Papales położone jest na 3000 metrów n.p.m., Tacana wznosi się na 4060 metrów n.p.m. Tę różnicę wzniesień musimy więc pokonać drugiego dnia. Trasa jest stroma, a wysokość daje już o sobie znać. Za jakieś cztery-pięć godzin powinniśmy być na szczycie. Droga powrotna to kolejne kilka godzin. Wrócimy więc do Papales, odpoczniemy i kolejnego dnia zejdziemy do cywilizowanego świata. Aaa. No i nie zapominajmy, że jest pora deszczowa. W górach pada już w południe. Powinniśmy więc wyruszyć skoro świt.
Ernesto dosłownie zasypał mnie informacjami. Z całego dyskursu zapamiętałam: „3 dni”, „4060 metrów n.p.m.” i „pora deszczowa”. Reszta przepadła gdzieś w eterze. Bardziej skupiłam się na tym, że używał liczby mnogiej. Musimy dotrzeć, możemy przenocować, wrócimy. Cóż, wygląda na to, że na tę wycieczkę mam już towarzystwo!
W górę!
Kilka dni później, z plecakami wypchanymi trzydniowym zapasem jedzenia i stertą ciepłych ubrań, udajemy się w stronę wulkanu Tacana. Sam szlak zaczyna się w Chiquihuites, położonej na wysokości 2000 metrów n.p.m. miejscowości. Jednak już samo dotarcie do Chiquihuites jest wyzwaniem. Do tej 300-osobowej wioski autobus (a właściwie ciężarówka) dojeżdża tylko dwa razy dziennie. Raz by zawieźć uczniów do najbliższej szkoły, drugi raz by ich ze szkoły odwieźć. Zwykle nie ma problemu, by zabrać się wraz z tą ciężarówką. Koniec końców dzieci do szkoły chodzą codziennie. Chyba że… Chyba że wszyscy nauczyciele w Meksyku akurat strajkują. Wtedy nie ma zajęć, a szkoły świecą pustkami. Tak, my akurat wybieramy się w góry w dzień strajku. Czy raczej – w miesiącu strajku. Strajk bowiem trwa już od kilku dni i szybko się nie skończy.
Kilka dni później, z plecakami wypchanymi trzydniowym zapasem jedzenia i stertą ciepłych ubrań, udajemy się w stronę wulkanu Tacana. Sam szlak zaczyna się w Chiquihuites, położonej na wysokości 2000 metrów n.p.m. miejscowości. Jednak już samo dotarcie do Chiquihuites jest wyzwaniem. Do tej 300-osobowej wioski autobus (a właściwie ciężarówka) dojeżdża tylko dwa razy dziennie. Raz by zawieźć uczniów do najbliższej szkoły, drugi raz by ich ze szkoły odwieźć. Zwykle nie ma problemu, by zabrać się wraz z tą ciężarówką. Koniec końców dzieci do szkoły chodzą codziennie. Chyba że… Chyba że wszyscy nauczyciele w Meksyku akurat strajkują. Wtedy nie ma zajęć, a szkoły świecą pustkami. Tak, my akurat wybieramy się w góry w dzień strajku. Czy raczej – w miesiącu strajku. Strajk bowiem trwa już od kilku dni i szybko się nie skończy.
Drogę do Chiquihuites pokonujemy zatem pieszo. Chcąc nie chcąc trasę zaczynamy od 1600, a nie 2000 metrów n.p.m. Półtorej godziny więcej nie robi aż takiej różnicy. Chyba, że niesiesz ze sobą ośmiokilogramowy tobołek. I wspinasz się na ponad dwa kilometry w górę. Wtedy naprawdę, naprawdę przeklinasz tych, którzy akurat TERAZ musieli zabrać się za reformę edukacji.
Pierwsze kilometry to czysta przyjemność. Asfaltowa droga delikatnie, lecz uparcie pnie się w górę. Z każdym zakrętem naszym oczom wyłaniają się nowe widoki. Odległości pokonujemy dość szybko. Zerkając na zegarek rozpiera nas duma, że jesteśmy w tak dobrej formie.
Trasa, początkowo przyjemna, szybko daje w kość. Asfaltowa droga urywa się wraz z ostatnimi zabudowaniami Chiquihuites. Pojawiająca się w jej miejscu polna dróżka wraz z pierwszym zakrętem robi się stroma. Jeden krok, drugi, trzeci. Plecak daje o sobie znać. Awokado, mango, jabłka, ser. To wszystko waży i to sporo. Ale akurat to jest to, czego mieszkańcy Papales nie mają i pewnie nie widzieli od długich tygodni. Pocieszam się, że nie brakuje dostępu do wody. Zawsze to sześć kilogramów mniej. Kolejne kilka kroków. Naprzód i w górę. Do zakrętu. Uff. Chwila przerwy i dalej. Krok, drugi, pięć. Brakuje oddechu. Ale za to widoki! Uauuu. Zdjęcie na zachód i na południe. Gotowe. Idziemy?
Wspinaczka męczy mnie coraz bardziej. Trasa jest długa i stroma. Wydaje mi się, że maszerujemy już dobre kilka godzin, a końca ciągle nie widać. Po pięciu godzinach wspinaczki ja i plecak jesteśmy już niemal jednością. Nie wiem, czy bardziej czuję łydki, czy ramiona. Jestem zmęczona. Moje mięśnie protestują na każdym zakręcie. Sto metrów. Przerwa. Osiemdziesiąt. Przerwa. Jeszcze kawałek. To już na pewno niedaleko. Sto dziesięć. Przerwa. Siedemdziesiąt. Przerwa. Dwieście… Jest!
Przede mną stoi kępa gęstych krzaków. Nic nie zapowiada końca trasy. Jednak do moich uszu dochodzi już rozentuzjazmowany głos Ernesto. Kilka kroków dalej przed moimi oczami wyłania się niewielka chatka. Nie zdążyłam się jej nawet dobrze przyjrzeć, a już jestem w środku z kubkiem gorącej wody w dłoni. Właściciel, Miguel, wyszedł nam na powitanie jeszcze nim dotarliśmy do jego progu. Wygląda na to, że nieczęsto ma gości.
Linda Vista
Wchodzę do chatki Miguela i od razu zapominam o zmęczeniu. Nie czuję już mięśni, nie ciąży mi plecak. Sześć godzin wspinaczki, brak oddechu, spływający po skroniach pot – to wszystko w jednej chwili przestaje się liczyć. Liczy się tylko miejsce, w którym jestem. Osada, o wdzięcznej nazwie Linda Vista, od razu przykuwa całą moją uwagę.
Wchodzę do chatki Miguela i od razu zapominam o zmęczeniu. Nie czuję już mięśni, nie ciąży mi plecak. Sześć godzin wspinaczki, brak oddechu, spływający po skroniach pot – to wszystko w jednej chwili przestaje się liczyć. Liczy się tylko miejsce, w którym jestem. Osada, o wdzięcznej nazwie Linda Vista, od razu przykuwa całą moją uwagę.
Sama chatka jest bardzo prosta. Drewniane ściany i blaszany dach oddzielają nas od zewnętrznego świata. Pośrodku zakurzonego klepiska stoi stół i dwie ławki. Po podłodze biegają malutkie, żółciutkie kurczaczki. W powietrzu unosi się dym. Umieszczony w rogu izby kamienny piec bucha ogniem rozgrzewając pomieszczenie. Całość oświetlają dwa malutkie okienka. Nie ma w nich szyb, folii ani niczego innego, co chroniłoby izbę przed chłodem. Okienka nieśmiało wpuszczają więc wiązkę światła i, dużo śmielej, fale zimnego powietrza. Jest środek dnia, a w chatce jest po prostu ciemno. Ale taki wybór – albo ciemno, albo zimno.
Gdy mija już pierwszy szok, przypominam sobie, że przecież jestem gościem. Wyciągam ser i awokado. Produkty, które za przystępną cenę kupić można na każdym meksykańskim targu. Tutaj chyba jednak dawno ich nie widziano. Gospodarzowi od razu świecą się oczy. Quesadille! Wyciąga zapas tortilli, jedynej rzeczy, której tu nie brakuje, i bez zwłoki zabiera się do gotowania.
-Jak Wy sobie tu radzicie? – dopytuję Miguela–Jesteście tak bardzo oddaleni od cywilizacji. Jecie tylko to, co sami wyhodujecie?
-Tu, na miejscu, mamy kurczaki, prosiaki i owce. Mamy więc jajka, a od czasu do czasu i kawałek mięsa. W pobliżu uprawiamy fasolę i kukurydzę. Po wszystkie inne produkty, a także po dodatkowe ilości fasoli i kukurydzy, udajemy się do Chiquihuites. Plony są niewielkie i nie wystarcza na wyżywienie naszej rodziny.
-Do Chiquihuites! Ale to przecież trzy godziny marszu! W jedną stronę! – odpowiadam ze zdziwieniem.
-Dwie. Można się przyzwyczaić – odpowiada z uśmiechem.
Pięćdziesięcioletni facet pokonuje tę samą trasę o połowę krócej niż ja. I to pewnie dźwigając ze sobą worki fasoli… Ale wstyd.
-Jak często schodzisz do Chiquihuites?
-Raz na dwa-trzy dni.
-I wszystko, co kupisz, wnosisz sam?
-Zazwyczaj tak. Drobne zakupy wnoszę na plecach. Czasem, po większe ilości pożywienia, schodzę razem z osłem. Ten, obładowany, pomaga wnieść wszystko aż do tutaj.
-A pozostałe rodziny? Nie wymieniacie się towarami z innymi mieszkańcami wioski? – dopytuję zaintrygowana.
-Ale tu nie ma żadnej wioski. Tu mieszkam tylko ja z siostrą.
-Nie masz żadnych sąsiadów?
-Dwadzieścia minut dalej jest Papales. Za kolejne piętnaście jest Cabaña. Oprócz tych dwóch rodzin nie mieszka tu nikt więcej. A i te gospodarstwa oddalone są o dobry kawałek drogi. Widujemy się, ale nie codziennie.
-Dwadzieścia minut, mówisz? Którędy? –pytam pakując już swoje rzeczy. Pora odwiedzić te ukryte na końcu świata gospodarstwa!
-Tu, na miejscu, mamy kurczaki, prosiaki i owce. Mamy więc jajka, a od czasu do czasu i kawałek mięsa. W pobliżu uprawiamy fasolę i kukurydzę. Po wszystkie inne produkty, a także po dodatkowe ilości fasoli i kukurydzy, udajemy się do Chiquihuites. Plony są niewielkie i nie wystarcza na wyżywienie naszej rodziny.
-Do Chiquihuites! Ale to przecież trzy godziny marszu! W jedną stronę! – odpowiadam ze zdziwieniem.
-Dwie. Można się przyzwyczaić – odpowiada z uśmiechem.
Pięćdziesięcioletni facet pokonuje tę samą trasę o połowę krócej niż ja. I to pewnie dźwigając ze sobą worki fasoli… Ale wstyd.
-Jak często schodzisz do Chiquihuites?
-Raz na dwa-trzy dni.
-I wszystko, co kupisz, wnosisz sam?
-Zazwyczaj tak. Drobne zakupy wnoszę na plecach. Czasem, po większe ilości pożywienia, schodzę razem z osłem. Ten, obładowany, pomaga wnieść wszystko aż do tutaj.
-A pozostałe rodziny? Nie wymieniacie się towarami z innymi mieszkańcami wioski? – dopytuję zaintrygowana.
-Ale tu nie ma żadnej wioski. Tu mieszkam tylko ja z siostrą.
-Nie masz żadnych sąsiadów?
-Dwadzieścia minut dalej jest Papales. Za kolejne piętnaście jest Cabaña. Oprócz tych dwóch rodzin nie mieszka tu nikt więcej. A i te gospodarstwa oddalone są o dobry kawałek drogi. Widujemy się, ale nie codziennie.
-Dwadzieścia minut, mówisz? Którędy? –pytam pakując już swoje rzeczy. Pora odwiedzić te ukryte na końcu świata gospodarstwa!
Papales
Wspinamy się więc dalej. Po dwudziestu minutach marszu naszym oczom wyłania się polana i kilka chatek. W jednej z nich, przy domowym ognisku wita nas Innocencja, czterdziestoletnia kobieta o zmęczonej, lecz pogodnej twarzy.
Wspinamy się więc dalej. Po dwudziestu minutach marszu naszym oczom wyłania się polana i kilka chatek. W jednej z nich, przy domowym ognisku wita nas Innocencja, czterdziestoletnia kobieta o zmęczonej, lecz pogodnej twarzy.
W Papales izba wygląda bardzo podobnie. Ściany z desek, dach z blachy, klepisko zamiast podłogi. Wokół latają (no dobra, dreptają) kurczaki, kaczki i psy. Gdzieś w oddali słychać gdakanie indyka. Jedno okno (i jednocześnie drzwi) próbuje oświetlić izbę. Pomaga mu rozpalony przez Innocencję ogień. W rogu stoi stół i ława. W kącie coś, co ma służyć za blat kuchenny. Drewniany stół zastawiony jest naczyniami i butelkami wszelkiej maści. Z sufitu zwisa żarówka. Tak! Tu jest prąd! Rodzinka ta kilka lat temu zainstalowała panel słoneczny. Wystarcza na oświetlenie izby kiepską żarówką.
Innocencja, w przeciwieństwie do Miguela i jego siostry, nie jest tu z dziada pradziada. Z pochodzenia z Chiquihuites, przeprowadziła się tu za mężem. Miała ledwie 18 lat, gdy przyszło jej zostawić rodzinę i przyjąć ten odizolowany styl życia. Tak, początki były trudne. Ciężko się przestawić na taką odległość od rodziny, znajomych i sklepu. Ale nie narzeka. Jest tu już przecież od lat. Z uśmiechem podaje nam kawę i opowiada o swoim stylu życia.
Tu, na miejscu, hodują kozy, świnie, kaczki i gęsi. Po podwórku błąka się nawet indor. Uprawiają kukurydzę, fasolę ziemniaki, marchewkę oraz dziwne owoce, których nazwy nie jestem w stanie powtórzyć. Tego wszystkiego jest jednak niewiele. Kozy dają bardzo mało mleka, a kury znoszą niewiele jajek – skarży się gospodyni. Podobnie z uprawianymi roślinami. Plony są mizerne. Rzadko kiedy starcza, by móc coś sprzedać. Co więcej, czasem nie wystarcza nawet dla nich samych. Kukurydzę dokupować muszą prawie zawsze (kukurydza, a właściwie zrobione z niej tortille to podstawa tutejszego wyżywienia. Są na obiad, śniadanie i kolację. A może i na deser). Raz na 8-15 dni udaje się więc do Chiquihuites po zapas kukurydzy. Wtedy zabiera ze sobą osła. Kukurydzy jest przecież sporo. W inne dni, wybrane towary znosi lub wnosi na własnych ramionach. Czasem warzywa, czasem uzbierane w lesie kwiaty (cztery godziny marszu, by sprzedać 25 kwiatów! I twierdzi, że się opłaca!!!), czasem mięso kozy. A z powrotem? Wszystko inne. Sól, cukier, kawa czy krakersy to tylko początek. Wnieść trzeba przecież również szampon, proszek, ubrania i garnki.
Po większe zakupy, jak np. ubrania czy garnki udają się do Cacahoatan. Teraz spacer w dół to nie dwie, lecz trzy godziny (chyba że mamy szczęście złapać ciężarówkę z uczniami). Do tego godzina w autobusie i można się udać na zakupy całkiem kiepskich jakościowo ubrań. Droga powrotna to również cztery godziny. Lecz już z towarem.
Gdy mieszka się na takim pustkowiu problemem jest nie tylko to, jak przywieść nowe rzeczy, ale także to, jak pozbyć się starych. Wokół chatki walają się szklane butelki, aluminiowe puszki i plastikowe woreczki. Tutaj jednak są naturalną częścią krajobrazu. W mieście czy w górach – w Ameryce Środkowej śmietnik jest zawsze tam, gdzie akurat stoisz. Innocencja opowiada, że tu, w Papales, śmieci zakopują. Nie ma sensu znosić ich do Chiquihuites. No bo co tam z nimi zrobią? Przecież też je zakopią…
Oprócz szarej codzienności, ciekawi mnie również to, jak świętują. Udają się do rodziny w Chiquihuites czy może zapraszają ich tutaj? Bardziej wykwintnym daniem jest mięso kozy czy kaczki? W głowie mam różne scenariusze. Żaden z nich nie jest jednak prawdziwy. Tu, w Papales, nie obchodzą świąt. Nigdy. Nie ma Bożego Narodzenia ani Wielkanocy. Nie ma także świąt pogańskich – przesilenia czy równonocy. Nie świętują nawet urodzin. Na pytanie „dlaczego?”, odpowiada mi zdumiony wzrok Innocencji. Dla nich brak świąt jest czymś tak oczywistym, że pytanie to wydaje się aż dziwne. Po chwili słyszę, że żeby świętować trzeba przecież mieć pieniądze. A oni… Cóż, żyją, jak żyją.
Boże Narodzenie i Wielkanoc to wyjątkowy czas, jednak z zupełnie innego względu. W tym okresie na wulkan wspina się bowiem najwięcej turystów. A każdy przecież potrzebuje noclegu i ciepłego posiłku. Tu, w Papales spać może nawet do czterdziestu osób. Nie ma wprawdzie tyle łóżek, ale koca i kawałka podłogi nie zabraknie dla nikogo. W sezonie wychodzi się również na sam krater, by tam sprzedawać jedzenie. To dwie godziny żmudnej wspinaczki. Wyjść trzeba aż na 4000 metrów n.p.m. Wszystko po to, by móc sprzedawać tortille! A czy warto? Warto. Dochody z tych kilku dni w roku wystarczają bowiem na pokrycie potrzeb w innych miesiącach.
Jestem pod wrażeniem zaradności Innocencji. Mieszkająca na końcu świata wdowa radzi sobie dużo lepiej niż niejeden miastowy. Sama musi uporać się z całym gospodarstwem. Sama musi nakarmić kozy, zasiać fasolę, zejść po zapas kukurydzy. Mimo to w jej domu nigdy nie brakuje gorącej kawy i ciepłych tortilli.
Zauroczeni skromnością i zaradnością Innocencji, tu właśnie postanawiamy zatrzymać się na noc. Wcześniej jednak pora odwiedzić mieszkańców Cabani – najbardziej oddalonej chatki.
Cabaña
Cabaña zamieszkana jest przez Francisco i Maximinę, sympatyczną parę w średnim wieku. Podobnie jak ich sąsiedzi, witają nas w kuchni, przy ognisku. Na ogniu grzeje się czajnik z kawą. Jest ciemno i dymno, ale sympatycznie. Gospodarzom uśmiech nie schodzi z ust.
Cabaña zamieszkana jest przez Francisco i Maximinę, sympatyczną parę w średnim wieku. Podobnie jak ich sąsiedzi, witają nas w kuchni, przy ognisku. Na ogniu grzeje się czajnik z kawą. Jest ciemno i dymno, ale sympatycznie. Gospodarzom uśmiech nie schodzi z ust.
-Do tej pory mieszkaliśmy w Chiquihuites – opowiada Francisco. – Jednak kilka lat temu mój wuj zapragnął sprzedać ziemię. Wtedy zdecydowaliśmy się kupić te tereny i wrócić na ziemię naszych przodków. Tu, mieszkali moi dziadkowie. Przeprowadzili się jednak do Chiquihuites, a sama chatka popadła w ruinę. Wszystko, co tu stoi, musieliśmy wybudować od podstaw.
-Musieliście przywieźć wszystkie materiały! Jak się z tym uporaliście?
-Drewno jest na miejscu. Przywieźć, a raczej przynieść, trzeba było blachę. Przynieśliśmy ją z najbliższej gwatemalskiej miejscowości. To trochę dalej niż meksykańskie Chiquihuites, ale w Gwatemali blacha była dużo tańsza.
-Przecież na ten dach potrzebny jest całkiem spory kawałek blachy! Jak ją przetransportowaliście?
-Jak to jak? Na barkach! – odpowiada rozbawiony Francisco, tłumacząc mi najoczywistszą oczywistość. – Gdy na górze mieliśmy już wszystkie materiały i narzędzia, sama konstrukcja poszła bardzo szybko. Już po kilku miesiącach mogliśmy się tu wprowadzić.
-A tak właściwie to dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę? Przecież tu jesteście całkiem odcięci od świata! – dziwię się.
-Nie tak do końca. Jesteśmy z dala od cywilizacji, ale to tu możemy liczyć na turystów. W okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia jest tu całkiem spory ruch. No i sprzedaż kręci się naprawdę dobrze! W Chiquihuites nigdy nie mógłbym tak zarobić. – przyznaje Francisco.
-Ale to przecież tylko kilka tygodni. Starcza Ci to na cały rok? – dopytuję
-Starcza – odpowiada z uśmiechem.
-Musieliście przywieźć wszystkie materiały! Jak się z tym uporaliście?
-Drewno jest na miejscu. Przywieźć, a raczej przynieść, trzeba było blachę. Przynieśliśmy ją z najbliższej gwatemalskiej miejscowości. To trochę dalej niż meksykańskie Chiquihuites, ale w Gwatemali blacha była dużo tańsza.
-Przecież na ten dach potrzebny jest całkiem spory kawałek blachy! Jak ją przetransportowaliście?
-Jak to jak? Na barkach! – odpowiada rozbawiony Francisco, tłumacząc mi najoczywistszą oczywistość. – Gdy na górze mieliśmy już wszystkie materiały i narzędzia, sama konstrukcja poszła bardzo szybko. Już po kilku miesiącach mogliśmy się tu wprowadzić.
-A tak właściwie to dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę? Przecież tu jesteście całkiem odcięci od świata! – dziwię się.
-Nie tak do końca. Jesteśmy z dala od cywilizacji, ale to tu możemy liczyć na turystów. W okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia jest tu całkiem spory ruch. No i sprzedaż kręci się naprawdę dobrze! W Chiquihuites nigdy nie mógłbym tak zarobić. – przyznaje Francisco.
-Ale to przecież tylko kilka tygodni. Starcza Ci to na cały rok? – dopytuję
-Starcza – odpowiada z uśmiechem.
Rozglądam się wokół. Dym kłuje w oczy. Przez niewielkie szpary nieśmiało wdziera się światło dzienne. Na ogniu grzeje się masywny czajnik. Nad paleniskiem zwisają czarne strzępy czegoś. Okazuje się, że tym „czymś” jest kozie mięso.
-Po zabiciu kozy mięsa jest całkiem sporo – opowiada Maximina – By je zakonserwować, wystarczy obtoczyć je w soli i powiesić nad ogniem. Po dwóch tygodniach wędzenia powinno być już dobrze zakonserwowane.
-A to, które tu wisi, ile mu jeszcze brakuje?
-Ono jest już dobre.
-Od dawna tak tu wisi?
-Jakieś cztery miesiące.
-I jest ciągle dobre? – pytam lekko zniesmaczona
-No pewnie! Wystarczy je wymyć, wymoczyć w wodzie i ugotować – odpowiada rozbawiona Maximina. Tym razem to ona tłumaczy mi najoczywistszą rzecz pod słońcem.
Z trudem powstrzymuję się od przyjęcia wykrzywionej miny. Wegetarianizm chyba nie jest taką złą opcją, prawda?
-A to, które tu wisi, ile mu jeszcze brakuje?
-Ono jest już dobre.
-Od dawna tak tu wisi?
-Jakieś cztery miesiące.
-I jest ciągle dobre? – pytam lekko zniesmaczona
-No pewnie! Wystarczy je wymyć, wymoczyć w wodzie i ugotować – odpowiada rozbawiona Maximina. Tym razem to ona tłumaczy mi najoczywistszą rzecz pod słońcem.
Z trudem powstrzymuję się od przyjęcia wykrzywionej miny. Wegetarianizm chyba nie jest taką złą opcją, prawda?
-Jutro idziemy na szczyt wulkanu. Będziecie w domu? – pyta Ernesto próbując zmienić temat. – Możemy wpaść na kawę? Możemy wpaść na kawę?
-Jutro nie. Mam wizytę u lekarza – odpowiada Francisco.
-W Chiquihuites? – dopytuję.
-Nie, w Tapachuli.
-To daleko?
-Do Chiquihuites jakieś dwie godziny piechotą. Potem jeszcze godzina do przystanku autobusowego. Kolejne dwie godziny w autobusie i jesteś na miejscu.
-Pięć godzin! Po to, by udać się do lekarza! – dziwię się po raz kolejny. – A kiedy powrót?
-Jak to kiedy? Wieczorem! – odpowiada rozbawiony Francisco.Skąd Ci ludzie biorą energię? Z tortilli, pytam się???
-Jutro nie. Mam wizytę u lekarza – odpowiada Francisco.
-W Chiquihuites? – dopytuję.
-Nie, w Tapachuli.
-To daleko?
-Do Chiquihuites jakieś dwie godziny piechotą. Potem jeszcze godzina do przystanku autobusowego. Kolejne dwie godziny w autobusie i jesteś na miejscu.
-Pięć godzin! Po to, by udać się do lekarza! – dziwię się po raz kolejny. – A kiedy powrót?
-Jak to kiedy? Wieczorem! – odpowiada rozbawiony Francisco.Skąd Ci ludzie biorą energię? Z tortilli, pytam się???
W drodze powrotnej do Papales dzielę się swoimi wrażeniami z Ernesto:
-To, że Miguel z siostrą mieszkają tu od urodzenia rozumiem. To, że Innocencja przyszła tu za mężem rozumiem. Ale dlaczego Francisco i Maximina zdecydowali się na przeprowadzkę w wieku pięćdziesięciu lat – tego pojąć nie umiem…
-Ci ludzie są przywiązani do swojej ziemi. Mieszkają tu nie tylko dlatego, że tu się urodzili i nie znają innego życia. Mieszkają tu dlatego, że mają poczucie obowiązku. Wierzą, że muszą strzec tę ziemię. Słyszałaś, jak Francisco tłumaczył, dlaczego się przeprowadził?
-Tak, mówił, że jego wuj chciał sprzedać tę ziemię.
-Dokładnie. On nie mógł pozwolić, by trafiła w obce ręce. Jego rodzina była tu od zawsze.
-To, że Miguel z siostrą mieszkają tu od urodzenia rozumiem. To, że Innocencja przyszła tu za mężem rozumiem. Ale dlaczego Francisco i Maximina zdecydowali się na przeprowadzkę w wieku pięćdziesięciu lat – tego pojąć nie umiem…
-Ci ludzie są przywiązani do swojej ziemi. Mieszkają tu nie tylko dlatego, że tu się urodzili i nie znają innego życia. Mieszkają tu dlatego, że mają poczucie obowiązku. Wierzą, że muszą strzec tę ziemię. Słyszałaś, jak Francisco tłumaczył, dlaczego się przeprowadził?
-Tak, mówił, że jego wuj chciał sprzedać tę ziemię.
-Dokładnie. On nie mógł pozwolić, by trafiła w obce ręce. Jego rodzina była tu od zawsze.
Wieczorna toaleta
Kilkanaście minut później docieramy Papales. Tam, jak zwykle, wita nas żarzący się w izbie ogień.Rozpalany skoro świt, skwierczy aż do nocy. Na tym ogniu zawsze grzeje się kawa. Parzona codziennie, rozgrzewa dłonie i wnętrze o każdej porze dnia. Kiepską jakość napoju maskuje duża ilość cukru i unoszący się w powietrzu dym.
Kilkanaście minut później docieramy Papales. Tam, jak zwykle, wita nas żarzący się w izbie ogień.Rozpalany skoro świt, skwierczy aż do nocy. Na tym ogniu zawsze grzeje się kawa. Parzona codziennie, rozgrzewa dłonie i wnętrze o każdej porze dnia. Kiepską jakość napoju maskuje duża ilość cukru i unoszący się w powietrzu dym.
Mogłabym tak siedzieć przy ognisku godzinami, sącząc kiepską kawę i wypytując Innocencję o jej styl życia. Jutro jednak czeka nas spory wysiłek i pora wrócić do rzeczywistości. Rozglądam się za czymś, co mogłoby przypominać łazienkę. Na podwórku stoi wielka balia do której wodę z pobliskiego strumyka doprowadza gumowa rurka. Balia ta jest jednocześnie zlewem, umywalką i pralką. To jedyne źródło wody i tu robi się wszystko. Tego, że jest lodowata, nie muszę dodawać?
-Pokażesz mi, gdzie jest łazienka? – pytam Innocencję, mając nadzieję, że nie wskaże mi na położoną w samym środku podwórka balię.
-Łazienka? – odpowiada mi zdumiony głos gospodyni. Tak, jakby inni turyści pomijali tę część codziennej toalety. Cóż, wcale im się nie dziwię. Na dworze (w środku zresztą również) jest może 12 stopni. Woda ma pewnie jeszcze mniej.
-Jak się kąpiecie? Pokażesz mi? – pytam czując się trochę niezręcznie.
-Łazienka? – odpowiada mi zdumiony głos gospodyni. Tak, jakby inni turyści pomijali tę część codziennej toalety. Cóż, wcale im się nie dziwię. Na dworze (w środku zresztą również) jest może 12 stopni. Woda ma pewnie jeszcze mniej.
-Jak się kąpiecie? Pokażesz mi? – pytam czując się trochę niezręcznie.
Łazienka okazuje się być trzyścienną, drewnianą budką, oddzieloną od podwórka białym prześcieradłem. Nie, nie ma bieżącej wody. Jest za to całkiem pokaźne wiadro. Oddycham z ulgą. Będzie zimno i niewygodnie, ale nie niezręcznie.
Polewam się wodą i od razu tego żałuję. Ziemia, na której stoję, zamienia się w błoto. Ja trzęsę się z zimna. Byle szybko, raz, dwa. Zakładając ubrania spostrzegam, że nie są już czyste. Wystarczyło przewiesić je na ściance, by całe oblepiły się kurzem… Kilka minut później jestem już przy ogniu w głównej izbie. Jestem dumna z siebie, że przeżyłam.
-Jak wy to robicie? Kąpać się codziennie w tak lodowatej wodzie? – dopytuję pełna podziwu.
-Och nie, my tego nie robimy. Zawsze podgrzewamy wodę na ogniu.
-Och nie, my tego nie robimy. Zawsze podgrzewamy wodę na ogniu.
Podgrzewacie! I teraz mi to mówisz!?
Na sam szczyt
Kolejnego dnia zostawiamy Innocencję z jej przytulnym ogniskiem i udajemy się na sam szczyt. Nasz cel ma 4060 metrów n.p.m.. Za nami trzy tysiące, przed nami tysiąc. Powinno nam to zająć jakieś cztery godziny. Tak mówią przewodniki, doświadczony kolega i wszelkie inne znaki na niebie i na ziemi.
Kolejnego dnia zostawiamy Innocencję z jej przytulnym ogniskiem i udajemy się na sam szczyt. Nasz cel ma 4060 metrów n.p.m.. Za nami trzy tysiące, przed nami tysiąc. Powinno nam to zająć jakieś cztery godziny. Tak mówią przewodniki, doświadczony kolega i wszelkie inne znaki na niebie i na ziemi.
Początkowo idzie się nam bardzo dobrze. Bez plecaków czujemy się niezwykle lekko. Maszerujemy szybko i żwawo. Pół godziny i już tutaj? Godzina drogi i już punkt widokowy?
Wszystko trwa jednak do czasu. Coraz częściej zaczyna brakować mi oddechu. Chcę iść dalej, ale moje ciało odmawia mi posłuszeństwa. Zatrzymuję się na chwilę, by złapać oddech. Zwykle po trzech sekundach mogę iść dalej. Ale nie teraz. Raz, dwa, trzy. Serce dalej wali jak młotem. Cztery, pięć, sześć. Ciągle. Siedem, osiem, dziewięć. No trochę lepiej. Idziemy dalej. Zakładam, że pokonam jakieś sto metrów. Udaje mi się jednak przejść tylko trzydzieści. A i po tym, czuję się jakbym przebiegła maraton. Przeklęta wysokość!
Każdy krok wykonuję ze zdwojonym wysiłkiem. Maszerujemy od zakrętu do zakrętu, pokonując raptem kilkanaście metrów. Przerwy robimy tak często, że aż wstyd. Chciałabym iść szybciej, ale naprawdę się nie da. Zerkam na zegarek. Od ostatniego punktu widokowego minęło dopiero 50 minut. Przed nami jeszcze ponad godzina drogi. Ale w takim tempie, to pewnie i dłużej…
-Myślisz, że to już krater? – pyta Ernesto pokazując na rzedniejące korony drzew.
-Nie sądzę. Czeka nas jeszcze ponad godzina marszu – odpowiadam zaciskając zęby i pnąc się w górę.
-Nie sądzę. Czeka nas jeszcze ponad godzina marszu – odpowiadam zaciskając zęby i pnąc się w górę.
Raz, dwa, trzy, cztery. Próbuje jakoś regulować oddech, ale z tak rzadkim powietrzem jest to niezwykle ciężkie. Wychodzi mi raczej coś w stylu „yhy, yhy, yhyyyy”. Chwila przerwy i dalej. Raz, dwa, trzy… Krater?
Dotarliśmy na miejsce w godzinę krócej niż przewidywano! Musieliśmy gdzieś zboczyć z trasy. Ale to nieważne. Dotarliśmy! Czterotysięcznik zdobyty.
Szczyt jest nasz! I trzech krów. Po kraterze krążą bowiem trzy mućki. Nie wiem, jak one tu dotarły. Ostatnie podejście było naprawdę strome. Może to jakiś gatunek wulkaniczny?
Gdy wieczorem docieramy do Papales, wita nas ten sam żarzący się w kuchni ogień. Ta sama, przesłodzona kawa czeka, by rozgrzać nam wnętrze i dłonie. Z perspektywy czterech tysięcy metrów wszystko wygląda nieco inaczej. Nagle doceniasz bardziej to, co masz. Wiesz, że każdy kęs chleba i każdy łyk kawy to duży wysiłek nie tylko w przygotowaniu, ale także w dostarczeniu go tutaj. I wszystko smakuje jakoś inaczej.
Cel na dzień dzisiejszy: Papales. Mała wioska położona na zboczach wulkanu Tacana. |
Początek trasy. Wciąż pełni energii. |
Trasa staje się stroma i męcząca. Od czasu do czasu wynagradza nam jednak wysiłek takimi widokami. |
Miguel, gospodarz w Linda Vista. Wita nas z otwatrymi ramionami. Jeszcze nie zdążyliśmy zaczerpnąć oddechu, a w dłoniach już ściskamy kubek gorącej kawy. |
Domowe ognisko. To wokół niego toczy się życie w gospodarstwie. Tu się gotuje, ogrzewa zmarznięte dłonie i opowiada rozmaite historie. |
Chatkę oświetlają dwa okienka. Przez nie wdziera sie nie tylko światło, lecz także fale zimnego powietrza. |
Kurczaczki! Żółciutkie kurczaczki! |
Maja raptem trzy tygodnie. Jeszcz trzy i będzie z nich wyśmienita zupa. |
Pora na kolejne odwiedziny. W drodze do Papales. |
Te kilka chatek to gospodarstwo jednej tylko rodziny. A właściwie jednej tylko osoby: wdowy Innocencji. |
Gdyby ktoś kiedys zastanawiał się czy istnieją górskie świnie odpowiadam: tak, istnieją. |
Indyki zresztą też. |
A kozy? To raczej nie jest niespodzianką. |
W tych wysokogórskich dospodarstwach nie ma pokoi. Jest za to kilka chatek. Jedna służy za kuchnię, inna za sypialnię, a jeszcze inna za graciarnię. |
Chatka-sypialnia. |
Chatka-kuchnia. To tu, wokół domowego ogniska, toczy się życie. |
Wydaje sie sporo, prawda? Jednak gdy ogień pali się od świtu do nocy, drewno zużywa się błyskawicznie. |
Rano czy wieczór – na ogniu zawsze grzeje się kawa. Pita o każdej porze dnia rozgrzewa wnętrze i dłonie. |
Gdy na ogniu nie ma kawy, na pewno znajdziesz tam wielki gar wypełniony po brzegi kukurydzą. Godzina gotowania, kilkanaście minut mielenia i kilka minut lepienia placków – wszystko po to, by uzyskać tortille, tutejszą podstawe wyżywiania. |
Innocencja lepi placki kilka razy dziennie. Na śniadanie, obiad czy kolację – zawsze dostaniemy świeże tortille. Wypełniony po brzegi pięciolitrowy kocioł wystarcza raptem na dwa dni. |
Z Innocencją, gospodynią w Papales. |
W drodze do Cabanii, najbardziej oddalonej osady. |
Podwórko jest niemalże identyczne jak to w Linda Vista i Papales. |
Chatka również. Tu z oddali wypatruje nas Jose – wnuk gospodarzy. Korzystając z tego, że szkoła jest zamknięta, spędza kilka dni w odwiedzinach u dziadków. |
Maximina przy domowym ognisku. Ona również dba, by nigdy nie zabrakło gorącej kawy. |
Francisco. Taką właśnie pogodna mine ma, gdy opowiada nam o jutrzejszej wizycie u lekarza. Kilka godzin marszu, by zrobic badania? A co to za problem? |
Dym szczelnie wypelnia pomieszczenie. Tu nie ma nawet okna. Jedyny podmuch świeżego powietrza zapewniają nieszczelne ściany. |
Historie przy domowym ognisku. Czy jest coś o wiekszym uroku? |
Może kozie mięso? Tylko czteromiesięczne, prawie świeże. |
Umywalka, zlew i pralka czyli jedyne źródło wody w gospodatstwie. |
Trzy ściany, prześcieradło, wiadro wody i… |
…mamy łazienkę! |
Wejście do chatki dla gości. Pomyślano nawet o zamku w drzwiach! |
Chatka-sypialnia jest jeszcze prostsza niż kuchnia. Drewniane ściany, blaszany dach i klepisko. Tu brak nawet okna. Kilka łóżkek ustawionych wzdłuż ścian. Nad każdym rozwieszone jest prześcieradło. Dlaczego? Nie wiem. Mam nadzieje, że nie przecieka. Odchodząc od ognia trzęsę się z zimna. Na sobie mam chyba wszystkie ubrania. Układam się pod warstwą czterech kocy mając nadzieję, że wystarczy. O dziwo, funkcjonuje to znakomicie. |
Dzień dobry! |
Poranna pogoda zachęca do dalszej wyprawy. |
Widoki zresztą również. W tle wulkan Tajumulco – najwyższy szczyt w Amercye Środkowej. Do zdobycia za kilka dni. |
Trasa jest naprawdę stroma. Wysokość daje o sobie znać. Maszeruję raptem kilka kroków, a moje płuca już proszą o przerwę. |
Za takie widoki można jednak wszystko wybaczyć. |
Daleko jeszcze? Wspinamy się i wspinamy, a końca nie widać… |
Jeeeest! Krater! |
Z wulkanicznymi krowami po środku! |
Biały słupek – symboliczna granica między Gwatemala a Meksykiem. Na takiej wysokości granice nie mają bowiem racji bytu. |
Chwila odpoczynku nim udamy się na najwyższy punkt. |
Czterotysięcznik zdobyty! |
Widoki nie są może powalające… |
…ale i tak zasługują na małą celebrację. |
Świętujemy więc zdobycie czterotysięcznika: ja, Ernesto i… |
…zbłąkana wulkaniczna krowa. Weszła prawie na sam szczyt! Brakło jej dosłownie dziesięciu metrów! |
Po powrocie zee szczytu wulkanu ta sama przesłodzona kawa nabiera zupełnie innego smaku. Bo czyż nie liczy się wysiłek tych, którzy wnieśli tu te ziarna i przygotowali ją z całym sercem? |
2 KOMENTARZE
Hi Magda, I just saw the link to your blog on LinkedIn. Obviously I cannot understand anything, but the pictures look nice :p. Hope you're having fun on your world trip!
Adam
Gratuluję !!! Niesamowita jesteś !!