Na granicy Meksyku i Gwatemali dumnie wznosi się potężna góra. Jej masywne zbocza dominują okoliczny krajobraz. Ukryty w chmurach wierzchołek dodaje jej majestatu. To wulkan Tacana, drugi najwyższy szczyt w Ameryce Środkowej, 4060 metrów n.p.m. Idę!
Widoczny z mojego okna, ten wulkan aż się prosi o zdobycie. Nie wiem, jak trudna jest trasa. Ba! Nie wiem, czy w ogóle istnieje jakaś trasa. Nie mam pojęcia, czy samo wejście na szczyt jest realnym pomysłem. Wiem jednak, że nie wyjadę stąd nim nie spróbuję.
-Wyprawa na Tacana to przynajmniej trzy dni. Droga na szczyt jest naprawdę długa – opowiada Ernesto, mój gospodarz. -Szlak zaczyna się jakieś kilkanaście kilometrów stąd. Możemy dojechać tam autobusem. Pierwszego dnia czeka nas jakieś pięć-sześć godzin marszu. Musimy dotrzeć do Papales, malutkiej miejscowości na zboczach wulkanu.Tam możemy przenocować i kolejnego dnia udać się nad sam krater. Papales położone jest na 3000 metrów n.p.m., Tacana wznosi się na 4060 metrów n.p.m. Tę różnicę wzniesień musimy więc pokonać drugiego dnia. Trasa jest stroma, a wysokość daje już o sobie znać. Za jakieś cztery-pięć godzin powinniśmy być na szczycie. Droga powrotna to kolejne kilka godzin. Wrócimy więc do Papales, odpoczniemy i kolejnego dnia zejdziemy do cywilizowanego świata. Aaa. No i nie zapominajmy, że jest pora deszczowa. W górach pada już w południe. Powinniśmy więc wyruszyć skoro świt.
Ernesto dosłownie zasypał mnie informacjami. Z całego dyskursu zapamiętałam: „3 dni”, „4060 metrów n.p.m.” i „pora deszczowa”. Reszta przepadła gdzieś w eterze. Bardziej skupiłam się na tym, że używał liczby mnogiej. Musimy dotrzeć, możemy przenocować, wrócimy. Cóż, wygląda na to, że na tę wycieczkę mam już towarzystwo!
W górę!
Kilka dni później, z plecakami wypchanymi trzydniowym zapasem jedzenia i stertą ciepłych ubrań, udajemy się w stronę wulkanu Tacana. Sam szlak zaczyna się w Chiquihuites, położonej na wysokości 2000 metrów n.p.m. miejscowości. Jednak już samo dotarcie do Chiquihuites jest wyzwaniem. Do tej 300-osobowej wioski autobus (a właściwie ciężarówka) dojeżdża tylko dwa razy dziennie. Raz by zawieźć uczniów do najbliższej szkoły, drugi raz by ich ze szkoły odwieźć. Zwykle nie ma problemu, by zabrać się wraz z tą ciężarówką. Koniec końców dzieci do szkoły chodzą codziennie. Chyba że… Chyba że wszyscy nauczyciele w Meksyku akurat strajkują. Wtedy nie ma zajęć, a szkoły świecą pustkami. Tak, my akurat wybieramy się w góry w dzień strajku. Czy raczej – w miesiącu strajku. Strajk bowiem trwa już od kilku dni i szybko się nie skończy.
Kilka dni później, z plecakami wypchanymi trzydniowym zapasem jedzenia i stertą ciepłych ubrań, udajemy się w stronę wulkanu Tacana. Sam szlak zaczyna się w Chiquihuites, położonej na wysokości 2000 metrów n.p.m. miejscowości. Jednak już samo dotarcie do Chiquihuites jest wyzwaniem. Do tej 300-osobowej wioski autobus (a właściwie ciężarówka) dojeżdża tylko dwa razy dziennie. Raz by zawieźć uczniów do najbliższej szkoły, drugi raz by ich ze szkoły odwieźć. Zwykle nie ma problemu, by zabrać się wraz z tą ciężarówką. Koniec końców dzieci do szkoły chodzą codziennie. Chyba że… Chyba że wszyscy nauczyciele w Meksyku akurat strajkują. Wtedy nie ma zajęć, a szkoły świecą pustkami. Tak, my akurat wybieramy się w góry w dzień strajku. Czy raczej – w miesiącu strajku. Strajk bowiem trwa już od kilku dni i szybko się nie skończy.
Drogę do Chiquihuites pokonujemy zatem pieszo. Chcąc nie chcąc trasę zaczynamy od 1600, a nie 2000 metrów n.p.m. Półtorej godziny więcej nie robi aż takiej różnicy. Chyba, że niesiesz ze sobą ośmiokilogramowy tobołek. I wspinasz się na ponad dwa kilometry w górę. Wtedy naprawdę, naprawdę przeklinasz tych, którzy akurat TERAZ musieli zabrać się za reformę edukacji.
Pierwsze kilometry to czysta przyjemność. Asfaltowa droga delikatnie, lecz uparcie pnie się w górę. Z każdym zakrętem naszym oczom wyłaniają się nowe widoki. Odległości pokonujemy dość szybko. Zerkając na zegarek rozpiera nas duma, że jesteśmy w tak dobrej formie.
Trasa, początkowo przyjemna, szybko daje w kość. Asfaltowa droga urywa się wraz z ostatnimi zabudowaniami Chiquihuites. Pojawiająca się w jej miejscu polna dróżka wraz z pierwszym zakrętem robi się stroma. Jeden krok, drugi, trzeci. Plecak daje o sobie znać. Awokado, mango, jabłka, ser. To wszystko waży i to sporo. Ale akurat to jest to, czego mieszkańcy Papales nie mają i pewnie nie widzieli od długich tygodni. Pocieszam się, że nie brakuje dostępu do wody. Zawsze to sześć kilogramów mniej. Kolejne kilka kroków. Naprzód i w górę. Do zakrętu. Uff. Chwila przerwy i dalej. Krok, drugi, pięć. Brakuje oddechu. Ale za to widoki! Uauuu. Zdjęcie na zachód i na południe. Gotowe. Idziemy?
Wspinaczka męczy mnie coraz bardziej. Trasa jest długa i stroma. Wydaje mi się, że maszerujemy już dobre kilka godzin, a końca ciągle nie widać. Po pięciu godzinach wspinaczki ja i plecak jesteśmy już niemal jednością. Nie wiem, czy bardziej czuję łydki, czy ramiona. Jestem zmęczona. Moje mięśnie protestują na każdym zakręcie. Sto metrów. Przerwa. Osiemdziesiąt. Przerwa. Jeszcze kawałek. To już na pewno niedaleko. Sto dziesięć. Przerwa. Siedemdziesiąt. Przerwa. Dwieście… Jest!
Przede mną stoi kępa gęstych krzaków. Nic nie zapowiada końca trasy. Jednak do moich uszu dochodzi już rozentuzjazmowany głos Ernesto. Kilka kroków dalej przed moimi oczami wyłania się niewielka chatka. Nie zdążyłam się jej nawet dobrze przyjrzeć, a już jestem w środku z kubkiem gorącej wody w dłoni. Właściciel, Miguel, wyszedł nam na powitanie jeszcze nim dotarliśmy do jego progu. Wygląda na to, że nieczęsto ma gości.
Linda Vista
Wchodzę do chatki Miguela i od razu zapominam o zmęczeniu. Nie czuję już mięśni, nie ciąży mi plecak. Sześć godzin wspinaczki, brak oddechu, spływający po skroniach pot – to wszystko w jednej chwili przestaje się liczyć. Liczy się tylko miejsce, w którym jestem. Osada, o wdzięcznej nazwie Linda Vista, od razu przykuwa całą moją uwagę.
Wchodzę do chatki Miguela i od razu zapominam o zmęczeniu. Nie czuję już mięśni, nie ciąży mi plecak. Sześć godzin wspinaczki, brak oddechu, spływający po skroniach pot – to wszystko w jednej chwili przestaje się liczyć. Liczy się tylko miejsce, w którym jestem. Osada, o wdzięcznej nazwie Linda Vista, od razu przykuwa całą moją uwagę.
Sama chatka jest bardzo prosta. Drewniane ściany i blaszany dach oddzielają nas od zewnętrznego świata. Pośrodku zakurzonego klepiska stoi stół i dwie ławki. Po podłodze biegają malutkie, żółciutkie kurczaczki. W powietrzu unosi się dym. Umieszczony w rogu izby kamienny piec bucha ogniem rozgrzewając pomieszczenie. Całość oświetlają dwa malutkie okienka. Nie ma w nich szyb, folii ani niczego innego, co chroniłoby izbę przed chłodem. Okienka nieśmiało wpuszczają więc wiązkę światła i, dużo śmielej, fale zimnego powietrza. Jest środek dnia, a w chatce jest po prostu ciemno. Ale taki wybór – albo ciemno, albo zimno.
Gdy mija już pierwszy szok, przypominam sobie, że przecież jestem gościem. Wyciągam ser i awokado. Produkty, które za przystępną cenę kupić można na każdym meksykańskim targu. Tutaj chyba jednak dawno ich nie widziano. Gospodarzowi od razu świecą się oczy. Quesadille! Wyciąga zapas tortilli, jedynej rzeczy, której tu nie brakuje, i bez zwłoki zabiera się do gotowania.
-Jak Wy sobie tu radzicie? – dopytuję Miguela–Jesteście tak bardzo oddaleni od cywilizacji. Jecie tylko to, co sami wyhodujecie?
-Tu, na miejscu, mamy kurczaki, prosiaki i owce. Mamy więc jajka, a od czasu do czasu i kawałek mięsa. W pobliżu uprawiamy fasolę i kukurydzę. Po wszystkie inne produkty, a także po dodatkowe ilości fasoli i kukurydzy, udajemy się do Chiquihuites. Plony są niewielkie i nie wystarcza na wyżywienie naszej rodziny.
-Do Chiquihuites! Ale to przecież trzy godziny marszu! W jedną stronę! – odpowiadam ze zdziwieniem.
-Dwie. Można się przyzwyczaić – odpowiada z uśmiechem.
Pięćdziesięcioletni facet pokonuje tę samą trasę o połowę krócej niż ja. I to pewnie dźwigając ze sobą worki fasoli… Ale wstyd.
-Jak często schodzisz do Chiquihuites?
-Raz na dwa-trzy dni.
-I wszystko, co kupisz, wnosisz sam?
-Zazwyczaj tak. Drobne zakupy wnoszę na plecach. Czasem, po większe ilości pożywienia, schodzę razem z osłem. Ten, obładowany, pomaga wnieść wszystko aż do tutaj.
-A pozostałe rodziny? Nie wymieniacie się towarami z innymi mieszkańcami wioski? – dopytuję zaintrygowana.
-Ale tu nie ma żadnej wioski. Tu mieszkam tylko ja z siostrą.
-Nie masz żadnych sąsiadów?
-Dwadzieścia minut dalej jest Papales. Za kolejne piętnaście jest Cabaña. Oprócz tych dwóch rodzin nie mieszka tu nikt więcej. A i te gospodarstwa oddalone są o dobry kawałek drogi. Widujemy się, ale nie codziennie.
-Dwadzieścia minut, mówisz? Którędy? –pytam pakując już swoje rzeczy. Pora odwiedzić te ukryte na końcu świata gospodarstwa!
-Tu, na miejscu, mamy kurczaki, prosiaki i owce. Mamy więc jajka, a od czasu do czasu i kawałek mięsa. W pobliżu uprawiamy fasolę i kukurydzę. Po wszystkie inne produkty, a także po dodatkowe ilości fasoli i kukurydzy, udajemy się do Chiquihuites. Plony są niewielkie i nie wystarcza na wyżywienie naszej rodziny.
-Do Chiquihuites! Ale to przecież trzy godziny marszu! W jedną stronę! – odpowiadam ze zdziwieniem.
-Dwie. Można się przyzwyczaić – odpowiada z uśmiechem.
Pięćdziesięcioletni facet pokonuje tę samą trasę o połowę krócej niż ja. I to pewnie dźwigając ze sobą worki fasoli… Ale wstyd.
-Jak często schodzisz do Chiquihuites?
-Raz na dwa-trzy dni.
-I wszystko, co kupisz, wnosisz sam?
-Zazwyczaj tak. Drobne zakupy wnoszę na plecach. Czasem, po większe ilości pożywienia, schodzę razem z osłem. Ten, obładowany, pomaga wnieść wszystko aż do tutaj.
-A pozostałe rodziny? Nie wymieniacie się towarami z innymi mieszkańcami wioski? – dopytuję zaintrygowana.
-Ale tu nie ma żadnej wioski. Tu mieszkam tylko ja z siostrą.
-Nie masz żadnych sąsiadów?
-Dwadzieścia minut dalej jest Papales. Za kolejne piętnaście jest Cabaña. Oprócz tych dwóch rodzin nie mieszka tu nikt więcej. A i te gospodarstwa oddalone są o dobry kawałek drogi. Widujemy się, ale nie codziennie.
-Dwadzieścia minut, mówisz? Którędy? –pytam pakując już swoje rzeczy. Pora odwiedzić te ukryte na końcu świata gospodarstwa!
Papales
Wspinamy się więc dalej. Po dwudziestu minutach marszu naszym oczom wyłania się polana i kilka chatek. W jednej z nich, przy domowym ognisku wita nas Innocencja, czterdziestoletnia kobieta o zmęczonej, lecz pogodnej twarzy.
Wspinamy się więc dalej. Po dwudziestu minutach marszu naszym oczom wyłania się polana i kilka chatek. W jednej z nich, przy domowym ognisku wita nas Innocencja, czterdziestoletnia kobieta o zmęczonej, lecz pogodnej twarzy.
W Papales izba wygląda bardzo podobnie. Ściany z desek, dach z blachy, klepisko zamiast podłogi. Wokół latają (no dobra, dreptają) kurczaki, kaczki i psy. Gdzieś w oddali słychać gdakanie indyka. Jedno okno (i jednocześnie drzwi) próbuje oświetlić izbę. Pomaga mu rozpalony przez Innocencję ogień. W rogu stoi stół i ława. W kącie coś, co ma służyć za blat kuchenny. Drewniany stół zastawiony jest naczyniami i butelkami wszelkiej maści. Z sufitu zwisa żarówka. Tak! Tu jest prąd! Rodzinka ta kilka lat temu zainstalowała panel słoneczny. Wystarcza na oświetlenie izby kiepską żarówką.
Innocencja, w przeciwieństwie do Miguela i jego siostry, nie jest tu z dziada pradziada. Z pochodzenia z Chiquihuites, przeprowadziła się tu za mężem. Miała ledwie 18 lat, gdy przyszło jej zostawić rodzinę i przyjąć ten odizolowany styl życia. Tak, początki były trudne. Ciężko się przestawić na taką odległość od rodziny, znajomych i sklepu. Ale nie narzeka. Jest tu już przecież od lat. Z uśmiechem podaje nam kawę i opowiada o swoim stylu życia.
Tu, na miejscu, hodują kozy, świnie, kaczki i gęsi. Po podwórku błąka się nawet indor. Uprawiają kukurydzę, fasolę ziemniaki, marchewkę oraz dziwne owoce, których nazwy nie jestem w stanie powtórzyć. Tego wszystkiego jest jednak niewiele. Kozy dają bardzo mało mleka, a kury znoszą niewiele jajek – skarży się gospodyni. Podobnie z uprawianymi roślinami. Plony są mizerne. Rzadko kiedy starcza, by móc coś sprzedać. Co więcej, czasem nie wystarcza nawet dla nich samych. Kukurydzę dokupować muszą prawie zawsze (kukurydza, a właściwie zrobione z niej tortille to podstawa tutejszego wyżywienia. Są na obiad, śniadanie i kolację. A może i na deser). Raz na 8-15 dni udaje się więc do Chiquihuites po zapas kukurydzy. Wtedy zabiera ze sobą osła. Kukurydzy jest przecież sporo. W inne dni, wybrane towary znosi lub wnosi na własnych ramionach. Czasem warzywa, czasem uzbierane w lesie kwiaty (cztery godziny marszu, by sprzedać 25 kwiatów! I twierdzi, że się opłaca!!!), czasem mięso kozy. A z powrotem? Wszystko inne. Sól, cukier, kawa czy krakersy to tylko początek. Wnieść trzeba przecież również szampon, proszek, ubrania i garnki.
Po większe zakupy, jak np. ubrania czy garnki udają się do Cacahoatan. Teraz spacer w dół to nie dwie, lecz trzy godziny (chyba że mamy szczęście złapać ciężarówkę z uczniami). Do tego godzina w autobusie i można się udać na zakupy całkiem kiepskich jakościowo ubrań. Droga powrotna to również cztery godziny. Lecz już z towarem.
Gdy mieszka się na takim pustkowiu problemem jest nie tylko to, jak przywieść nowe rzeczy, ale także to, jak pozbyć się starych. Wokół chatki walają się szklane butelki, aluminiowe puszki i plastikowe woreczki. Tutaj jednak są naturalną częścią krajobrazu. W mieście czy w górach – w Ameryce Środkowej śmietnik jest zawsze tam, gdzie akurat stoisz. Innocencja opowiada, że tu, w Papales, śmieci zakopują. Nie ma sensu znosić ich do Chiquihuites. No bo co tam z nimi zrobią? Przecież też je zakopią…
Oprócz szarej codzienności, ciekawi mnie również to, jak świętują. Udają się do rodziny w Chiquihuites czy może zapraszają ich tutaj? Bardziej wykwintnym daniem jest mięso kozy czy kaczki? W głowie mam różne scenariusze. Żaden z nich nie jest jednak prawdziwy. Tu, w Papales, nie obchodzą świąt. Nigdy. Nie ma Bożego Narodzenia ani Wielkanocy. Nie ma także świąt pogańskich – przesilenia czy równonocy. Nie świętują nawet urodzin. Na pytanie „dlaczego?”, odpowiada mi zdumiony wzrok Innocencji. Dla nich brak świąt jest czymś tak oczywistym, że pytanie to wydaje się aż dziwne. Po chwili słyszę, że żeby świętować trzeba przecież mieć pieniądze. A oni… Cóż, żyją, jak żyją.
Boże Narodzenie i Wielkanoc to wyjątkowy czas, jednak z zupełnie innego względu. W tym okresie na wulkan wspina się bowiem najwięcej turystów. A każdy przecież potrzebuje noclegu i ciepłego posiłku. Tu, w Papales spać może nawet do czterdziestu osób. Nie ma wprawdzie tyle łóżek, ale koca i kawałka podłogi nie zabraknie dla nikogo. W sezonie wychodzi się również na sam krater, by tam sprzedawać jedzenie. To dwie godziny żmudnej wspinaczki. Wyjść trzeba aż na 4000 metrów n.p.m. Wszystko po to, by móc sprzedawać tortille! A czy warto? Warto. Dochody z tych kilku dni w roku wystarczają bowiem na pokrycie potrzeb w innych miesiącach.
Jestem pod wrażeniem zaradności Innocencji. Mieszkająca na końcu świata wdowa radzi sobie dużo lepiej niż niejeden miastowy. Sama musi uporać się z całym gospodarstwem. Sama musi nakarmić kozy, zasiać fasolę, zejść po zapas kukurydzy. Mimo to w jej domu nigdy nie brakuje gorącej kawy i ciepłych tortilli.
Zauroczeni skromnością i zaradnością Innocencji, tu właśnie postanawiamy zatrzymać się na noc. Wcześniej jednak pora odwiedzić mieszkańców Cabani – najbardziej oddalonej chatki.
Cabaña
Cabaña zamieszkana jest przez Francisco i Maximinę, sympatyczną parę w średnim wieku. Podobnie jak ich sąsiedzi, witają nas w kuchni, przy ognisku. Na ogniu grzeje się czajnik z kawą. Jest ciemno i dymno, ale sympatycznie. Gospodarzom uśmiech nie schodzi z ust.
Cabaña zamieszkana jest przez Francisco i Maximinę, sympatyczną parę w średnim wieku. Podobnie jak ich sąsiedzi, witają nas w kuchni, przy ognisku. Na ogniu grzeje się czajnik z kawą. Jest ciemno i dymno, ale sympatycznie. Gospodarzom uśmiech nie schodzi z ust.
-Do tej pory mieszkaliśmy w Chiquihuites – opowiada Francisco. – Jednak kilka lat temu mój wuj zapragnął sprzedać ziemię. Wtedy zdecydowaliśmy się kupić te tereny i wrócić na ziemię naszych przodków. Tu, mieszkali moi dziadkowie. Przeprowadzili się jednak do Chiquihuites, a sama chatka popadła w ruinę. Wszystko, co tu stoi, musieliśmy wybudować od podstaw.
-Musieliście przywieźć wszystkie materiały! Jak się z tym uporaliście?
-Drewno jest na miejscu. Przywieźć, a raczej przynieść, trzeba było blachę. Przynieśliśmy ją z najbliższej gwatemalskiej miejscowości. To trochę dalej niż meksykańskie Chiquihuites, ale w Gwatemali blacha była dużo tańsza.
-Przecież na ten dach potrzebny jest całkiem spory kawałek blachy! Jak ją przetransportowaliście?
-Jak to jak? Na barkach! – odpowiada rozbawiony Francisco, tłumacząc mi najoczywistszą oczywistość. – Gdy na górze mieliśmy już wszystkie materiały i narzędzia, sama konstrukcja poszła bardzo szybko. Już po kilku miesiącach mogliśmy się tu wprowadzić.
-A tak właściwie to dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę? Przecież tu jesteście całkiem odcięci od świata! – dziwię się.
-Nie tak do końca. Jesteśmy z dala od cywilizacji, ale to tu możemy liczyć na turystów. W okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia jest tu całkiem spory ruch. No i sprzedaż kręci się naprawdę dobrze! W Chiquihuites nigdy nie mógłbym tak zarobić. – przyznaje Francisco.
-Ale to przecież tylko kilka tygodni. Starcza Ci to na cały rok? – dopytuję
-Starcza – odpowiada z uśmiechem.
-Musieliście przywieźć wszystkie materiały! Jak się z tym uporaliście?
-Drewno jest na miejscu. Przywieźć, a raczej przynieść, trzeba było blachę. Przynieśliśmy ją z najbliższej gwatemalskiej miejscowości. To trochę dalej niż meksykańskie Chiquihuites, ale w Gwatemali blacha była dużo tańsza.
-Przecież na ten dach potrzebny jest całkiem spory kawałek blachy! Jak ją przetransportowaliście?
-Jak to jak? Na barkach! – odpowiada rozbawiony Francisco, tłumacząc mi najoczywistszą oczywistość. – Gdy na górze mieliśmy już wszystkie materiały i narzędzia, sama konstrukcja poszła bardzo szybko. Już po kilku miesiącach mogliśmy się tu wprowadzić.
-A tak właściwie to dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę? Przecież tu jesteście całkiem odcięci od świata! – dziwię się.
-Nie tak do końca. Jesteśmy z dala od cywilizacji, ale to tu możemy liczyć na turystów. W okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia jest tu całkiem spory ruch. No i sprzedaż kręci się naprawdę dobrze! W Chiquihuites nigdy nie mógłbym tak zarobić. – przyznaje Francisco.
-Ale to przecież tylko kilka tygodni. Starcza Ci to na cały rok? – dopytuję
-Starcza – odpowiada z uśmiechem.
Rozglądam się wokół. Dym kłuje w oczy. Przez niewielkie szpary nieśmiało wdziera się światło dzienne. Na ogniu grzeje się masywny czajnik. Nad paleniskiem zwisają czarne strzępy czegoś. Okazuje się, że tym „czymś” jest kozie mięso.
-Po zabiciu kozy mięsa jest całkiem sporo – opowiada Maximina – By je zakonserwować, wystarczy obtoczyć je w soli i powiesić nad ogniem. Po dwóch tygodniach wędzenia powinno być już dobrze zakonserwowane.
-A to, które tu wisi, ile mu jeszcze brakuje?
-Ono jest już dobre.
-Od dawna tak tu wisi?
-Jak
-A to, które tu wisi, ile mu jeszcze brakuje?
-Ono jest już dobre.
-Od dawna tak tu wisi?
-Jak