Panama to miasto portowe, łączące Pacyfik z kanałem. Podobną rolę po stronie Atlantyku pełni Colon. Jest to drugie największe miasto w kraju. O dziwo, to drugie co do wielkości miasto nie jest, nawet w najmniejszym stopniu, atrakcją turystyczną (chociaż czy to powinno w ogóle dziwić? Kto w ogóle zwiedza Łódź?). Efekt jest taki, że nie za bardzo wiadomo, co tam można robić. A już tym bardziej, gdzie spać.
Tu z pomocą przychodzi internet. Po dotarciu aż do samego jego dna, udało mi się znaleźć adres aż jednego hostelu. Komentarz, też tylko jeden był bardzo zachęcający: „fajne miejsce, ale tak właściwie to nie jest hostel. To po prostu piętro, na którym można zająć kawałek podłogi”. Moim celem na ten dzień stało się zatem dotarcie do tego, jakże wygodnego kawałka podłogi.
To, że jestem na miejscu, poznałam po zapachu. Zapach mocznika trudno bowiem przegapić. Zwłaszcza, kiedy przeplata się z zapachem fermentujących śmieci. Aromat ten nie opuszczał mnie, dopóki ja nie opuściłam miasta.
Niezniechęcona tym powitaniem, ruszyłam w stronę starego miasta. Czy raczej miejsca, które powinno być starym miastem. Większość budynków wyglądała tak, jakby mogły się rozpaść przy mocniejszym wietrze. Duża część już była właściwie stertą gruzu. Pośród tych, które jeszcze trzymały formę, tylko połowa miała dach. Co wcale nie przeszkadza lokalasom w nich mieszkać. Z wielu, wydawałoby się ruin, dobiegały odgłosy gotowania czy mycia naczyń. Jednym słowem – znalazłam się w slumsach.