Do Portobelo, czyli ślicznego portu, trafiłam przypadkiem.
W Colon podobno warto zobaczyć kolonialne fortyfikacje, Fort San Lorenzo. Tam też zmierzałam. Tylko, że po przyjeździe na miejsce okazało się, iż owe fortyfikacje wcale nie znajdują się w mieście Colon, lecz w prowincji o tej samej nazwie. I chwała Bogu. Miasto bowiem nie zachęcało do pozostania w nim na noc.
Ruiny okazały się być w Portobello, jakieś 50 kilometrów dalej na wschód. 1.65$ później już tam byłam. I to był chyba najlepszy wydatek tego wyjazdu. Miejscowość okazała się być bardzo urokliwa. Położona w małej zatoczce nad oceanem, porośnięta palmami. Miała w sobie jakiś dziwny spokój. Nikt się nigdzie nie spieszył, a ludzie wydawali się mieć czas, żeby po prostu być. Czego chcieć więcej?
U celu! Dworzec autobusowy w Portobelo |
Fortyfikacje |
Okolice |
Turystów jest tu całkiem sporo. W miejscowości, którą można przejść wzdłuż i wszerz w ciągu 10 minut (jest w tym też czas, żeby zawrócić) jest kilka restauracji i kilkanaście hotelików. Turyści Ci, w przeciwieństwie do mnie, nie przyjeżdżają tu oglądać ruin. Przyjeżdżają, żeby złapać łódkę do Kolumbii.
Łódki, kierujące się w stronę Kolumbii |
Południe Panamy jest zarośnięte dżunglą. Dżunglą tak gęstą, że nie przejeżdża przez nią żadna droga. Darien, czyli las tropikalny na południu Panamy, to jedyny moment, w którym urywa się Panamericana. Ponieważ jest to całkiem spory kawałek lasu, nie sposób go przebyć również na piechotę. Alternatywą jest właśnie podróż łódką. Łodzie nie odpływają jednak codziennie. Nie ma też niczego, co przypominałoby rozkład jazdy. To wszystko sprawia, że Portobello jest pełne turystów, którzy czekają na łódkę. Najpierw trzeba znaleźć odpowiedni jacht. Najważniejsze to dogadać się z kapitanem. Potem pozostaje już tylko kilka dni oczekiwania, aż łódź odpłynie.
We właściwym miejscu! |
Mnie najbardziej z tego wszystkiego zainteresowała trasa. Łodzie do Kolumbii zatrzymują się bowiem na San Blas, wyspach znanych ze swoich rajskich plaż. To chyba jasne, że zaczęłam szukać łódki?