Do soboty pozostało jednak kilka dni. Okolice Portobelo odkryłam dość szybko. Właściwie to miałam wrażenie, że znam połowę miasta. Wiedziałam, kto pracuje w piekarni, a kto w sklepie. Znałam właścicieli wszystkich (aż dwóch!) hosteli w mieście. Barmanów było niewiele więcej. Poznałam nawet pracowników portu. A to wszystko tylko po dwóch dniach!
Ze strachu, że po trzecim dniu zacznę dogłębnie poznawać własne kieszenie, postanowiłam opuścić miasto. Tym razem wywiało mnie do dżungli. Dżungla ta nie jest jednak tak całkiem dzika. Można bowiem tam dotrzeć autobusem podmiejskim. Mało tego, na miejscu jest centrum zwiedzających z kompleksem kilku krótkich ścieżek. Ot, taka namiastka dżungli dla jednodniowych turystów. Przedmieścia lasu tropikalnego.
Gamboa – centrum zwiedzających |
Trasa do przejścia |
Camino del Oleoducto – początek |
17 km tam i z powrotem to lekką ręką 8 godzin marszu. Na płaskim. W zależności od ukształtowania terenu może i więcej. No nic, muszę się tylko pilnować, żeby nie przegapić zachodu słońca. Małpy ryczały nawet w dzień, nie chciałabym być w ich królestwie w nocy.
Początkowo droga była po prostu drogą polną przez las. Las, co prawda, był lasem równikowym, droga jednak nie różniła się niczym od tego, co znamy z polskich ziemi. Z czasem jednak wokół drogi zaczęło się zagęszczać. Droga, czy właściwie ścieżka, stawała się coraz bardziej zielona. Wciąż była jednak widoczna. Aż tu nagle… koniec!
Z początku droga bardzo przyjemna |
Trasa wciąż dobrze widoczna |
Robi się gęsto |
W pół drogi – wciąż jeszcze są znaki |
Czy tędy prowadzi droga? |
Kolejna przeszkoda |
Przede mną znajdowało się zwalone drzewo, masa gałęzi, jeszcze więcej krzewów. Po prostu ściana lasu. Ścieżka nigdzie nie odbijała. I po lewej, i po prawej, znajdował się po prostu gęsty las. Droga urwała się jak gdyby nigdy nic. A przecież to dopiero 10 kilometr!
Po chwili zastanowienia, spróbowałam przedrzeć się przez tę ścianę lasu przede mną. Przecież tam dalej musi być droga! I była. Kosztem kilku obdrapań znalazłam się z powrotem na trasie. Droga nie była w zbyt dobrym stanie, wciąż jednak dało się wyróżnić, którędy prowadzi. Moja radość nie trwała długo. Kolejna przeszkoda wydająca koniec trasy była raptem kilkaset metrów dalej. Następne kilka obdrapań i idę dalej. 300 metrów. I znowu trzeba wspinać się i skakać. Ooo! Jest i droga. Teraz już spokojniej. Przez 200 metrów. Kolejne parę zadarć. I tak przez kolejne dwie godziny.
Czasem, aż sama dziwiłam się, że jestem jeszcze w stanie odnaleźć trasę. Z mapy nie wynikało absolutnie nic. GPS uprzejmie informował, ze jestem w lesie. Znaków nie było już od dawna. Jedyne, co mogło pomóc w orientacji, to cieki wodne. Trasa prowadziła przez kilka rzek. Nad nimi wybudowano całkiem spore mosty. Czekałam wiec z utęsknieniem na kolejny most.
Jest! Nie jest on jednak ostatnim. Wedle mapy, trasa ciągnie się dalej. Ja jednak nic dalej nie widzę. Most jest. A za mostem ściana lasu. I nie, nie mam już ochoty sprawdzać, czy można się przez nią przedrzeć do drogi. Bardzo, ale to bardzo, mam za to ochotę się napić.
Schodzę więc do pobliskiego strumienia. Jest tu całkiem ładnie. O! I te malutkie wodospady! Koniecznie muszę zrobić zdjęcie. Tak, pod tym kątem wygląda fantastycznie. A może by… DUP. Jestem cała mokra. No dobra, tylko z prawej strony. Aparat żyje, chyba. Jutro kupuję wodoodporny. A teraz, skoro i tak jestem mokra, to pora na kąpiel!
Długo wyczekiwana rzeka |
Niespodziewana kąpiel… |
… i biwak. |
Ten nieplanowany biwak w dżungli okazał się świetnym pomysłem. I zdecydowanie był warty całej eskapady. Kąpiel w wodospadach w środku dżungli? Takie rzeczy nie mają ceny.
1 KOMENTARZ
Ten komentarz został usunięty przez autora.