Po wizycie w Bocas del Toro mam wrażenie, że w Panamie widziałam już wszystko, co warto zobaczyć. No bo jeśli tak promowana atrakcja turystyczna nie budzi mojego entuzjazmu, to co może? To przeczucie jest jednak złudne. Z pewnością jest tu jeszcze wiele miejsc do odkrycia. Trochę ciekawych i trochę nudnych. Zapomniane przez główne szlaki turystyczne, zakamarki takie jak Boca Brava urzekają swoim klimatem. I miejsc takich z pewnością jest więcej! Ale nie mam ochoty już ich odkrywać. Na chwilę obecną mam trochę tej Panamy dość. W przeciągu pięciu tygodni nie poznałam prawie żadnego Panamczyka. Oczywiście, spotykasz ich codziennie w autobusie i sklepie. Ale żeby któregoś poznać bliżej? Ciężko. Hotele i restauracje są w większości prowadzone przez obcokrajowców. Panamczycy są po prostu leniwi. Wiele razy słyszałam narzekania, że nie chcą pracować. Jeśli jakiś hostel ma dobrą opinię, możesz być niemal pewny, że jest prowadzony przez obcokrajowca. Często dochodzi do absurdalnych sytuacji, że w hiszpańskojęzycznym kraju nie mogę mówić po hiszpańsku. Bo na recepcji jest akurat Amerykanin, który po hiszpańsku zna tylko słowo „tequila”.
Nie miałam więc okazji spotkać wielu lokalsów. Bardzo dobrze poznałam za to kulturę niemiecką (Mam ważenie, że co drugi turysta tutaj jest zza Odry. Nie wiem, czy w Niemczech są jakieś ulgi podatkowe dla wyjeżdżających do Panamy? ) No i amerykańską. Kraj aż roi się od osiedlających się tutaj emerytów. A lokalsi? No właśnie. Mam wrażenie, że lokalsi są uprzejmi, ale nie serdeczni. Pomogą, odpowiedzą, wskażą Ci drogę. Ale nic więcej. Przez co trudno o jakąś bliższą znajomość, czy nawet dłuższą rozmowę. Czekaj, czekaj… Skądś to znam! Czy to nie zalatuje trochę Szwajcarią?
Na następny przystanek wybieram więc Kostarykę. O kraju nie wiem absolutnie nic. Do wyjazdu motywuje mnie jednak koleżanka z hostelu. Nina, dwudziestoletnia Austriaczka, spędziła w Kostaryce kilka miesięcy w ramach wymiany. Jeszcze w liceum wyjechała do jakiejś zabitej dechami kostarykańskiej wioski by tam przez pół roku chodzić do szkoły. Teraz zamierza wrócić, by odwiedzić rodzinę u której mieszkała. Kraj, i tamtejszą ludność, zachwala na prawo i lewo. Kraj piękny. Ludzie przemili. Kuchnia wyśmienita. Już na sam dźwięk słowa „Kostaryka” ogarnia ją niepojęty entuzjazm. Siłą rzeczy, udziela mi się jej pozytywny nastrój. Przyjmuję więc mit o pięknym kraju i przemiłych mieszkańcach (Przez dwa dzielę jednak jej opinię na temat kuchni. Poważnie wątpię, czy ryż, fasola i kurczak może smakować lepiej po przekroczeniu granicy). Razem postanawiamy więc udać się na południe Kostaryki. Nie bardzo wiemy, czego się spodziewać. Ale ważne, że będziemy w Kostaryce!
W ramach przygotowań sprawdzam raz jeszcze, czy na pewno nie trzeba wizy. Nie trzeba. Dobrze. Ale mogą mnie poprosić o dowód wyjazdu z kraju. Hmm. Tym razem nie mam zamiaru wydać 120$ tylko po to, by móc wjechać do kraju! Pytam więc wujka google, co wie o fałszywych biletach lotniczych. On z kolei pyta mnie skąd, dokąd i na kiedy. Wymieniamy z wujkiem jeszcze kilka informacji i… Jest! Mój bilet na trasie Liberia (drugie miasto w Kostaryce) – Houston na połowę marca jest już gotowy. No, wygląda nieźle! Mogę jechać.
Podróż jest długa. Łódka. Taksówka. Autobus. Długo ten autobus. Bardzo długo. Za długo… O! Koniec. To znaczy, koniec w tym autobusie, czas na przesiadkę. A więc znowu autobus. I granica. Po przybiciu stempelków czeka nas kolejny autobus. A może i dwa (trzy?). I łódka raz jeszcze. Teraz jednak pora wysiąść i uzupełnić kolekcje w paszporcie.
Granica wygląda dość komicznie. Sam pas ziemi niczyjej ma dobre pół kilometra. Jest na tyle daleko, że stojąc przy granicy Panamskiej, nie widzimy, gdzie zaczyna się Kostaryka. Widzimy za to cale mnóstwo sklepików i straganów. Odcinek pomiędzy okienkami urzędników obu krajów to jeden wielki bazar. Możesz kupić tu wszystko, od chipsów bananowych zaczynając, a na zegarkach kończąc. Ludzie swobodnie krążą pomiędzy Panama a Kostaryką. Nikt nikogo nie pyta o paszporty. Kontrola obejmie tylko tych, którzy posłusznie staną w kolejce do okienka. Stajemy. Dwa stempelki i jesteśmy na miejscu! No, prawie. Jeszcze autobus. Pół godziny. Potem kolejny. Czas niezdeterminowany. I jeszcze jeden. A na koniec łódka.
Mimo, iż wyruszyłyśmy o ósmej rano, i że dostałyśmy dodatkową godzinę czasu przy zmianie strefy czasowej, nie udało nam się tego dnia dotrzeć na miejsce. Utknęłyśmy pomiędzy drugim autobusem, a trzecim. Długo wyczekiwana jazda łódka musi zaczekać na jutro.
Pierwszą rzeczą, jaka robisz w nowym kraju, jest zaopatrzenie się w lokalna walutę. Z pieniędzmi podróżuje się jakoś tak łatwiej. Idę więc do bankomatu. Wyskakują mi jakieś dziwne kwoty: tysiąc, dwa tysiące, pięć tysięcy, dziesięć tysięcy. Nie ma pojęcia, ile to jest warte. Wnioskuję więc: „najmniejsza kwota to zwykle coś małego: 50 złotych czy 20 dolarów. Następna jest trochę większa, pozwala już na jakieś poważniejsze zakupy: 100 zł albo 50 $. Trzecia z kolei, 200 zł czy 100$, wystarcza na dwa-trzy dni. Zakładam więc, że 5000 lokalnej waluty wystarczy mi na następne kilka dni. Dumna ze swoich kalkulacji, dzielę się spostrzeżeniami z Niną.-Ale wiesz, że 5000 kolonów jest warte tyle, co 10 dolarów?
Serio? A ja założyłam, że starczy mi na dziś, jutro i pojutrze. I nawet się zastanawiałam, czy to nie za dużo…
Kostarykański entuzjazm. Bardzo zaraźliwy. |
Z Niną |
1 KOMENTARZ
Zazdroszczę tych wakacji!:) Fajnie opisujesz!