2900 metrów n.p.m. Błękitna, nie, zielonkawa laguna pode mną. Patrzę się na nią z lotu ptaka. I gdyby nie fakt, że miejsce to nazywa się Wulkan Barva, nigdy bym na to nie wpadła, że jest wulkanem. To po prostu góra, zielony las i jezioro gdzieś w okolicach szczytu. Góra okazuje się jednak być wygasłym (?) wulkanem, a laguna zalanym kraterem. Czekaj…. Czyli z tego wynika, że właśnie stoję na krawędzi wulkanu? I jeśli byłoby jakieś kilka milionów lat wcześniej, to u moich stóp byłby żywy ogień?
Nie jest to miejsce typu “och” i “ach”. Szczerze mówiąc, dowolna, spontanicznie wybrana wyprawa w Tatry robi większe wrażenie. Miejsce to ma w sobie jednak jakiś niesamowity spokój. Dzisiaj pędzę przez cały dzień. Na nogach jestem od 5 rano. Moje dzisiejsze wyniki z wędrówki górskiej są chyba najlepszymi od czasu, kiedy zaczęłam je mierzyć (No dobra, mierzę je tylko od dwóch tygodni. Ale i tal są dobre!!!). Pędzę więc. Krok, drugi, piąty. Maszeruję dalej. Zdjęcie? Tak, ale raz-dwa, szybciutko. Krok, dwa, osiem. Idę dalej. Właściwie to lecę. I tak przez kilka godzin. Aż… Docieram nad lagunę. I nagle już nie chce mi się pędzić. Nie, nie jest niesamowita. Nie jest warta więcej niż pięciu zdjęć. No może dziesięciu z samojebkami. Ale ma swój urok. I powoduje, że czas zwalnia. Siadam na chwilę. Nawet nie wiem kiedy, leżę. Taaak, cudownie. Tego mi było potrzeba. Wstawanie o piątej rano nie należy do moich hobby (jeszcze!). Ale to miejsce jest ciche. I senne…
Ups? Czyżbym zasnęła? Wstaję, patrzę wokół. I wciąż to samo wrażenie. Niema ognia, dymu, pyłu, pary. Nie ma ognia wulkanu, który widziałam w Poas. Ale jest za to ten niesamowity spokój. I ta senność… Czy to na pewno jest wygasły wulkan? To powietrze ma w sobie coś dziwnego.
Gdy wstaję, kręci mi się w głowie. A gdyby tak położyć się jeszcze na chwilkę? Tylko na minutę. Albo dwie… Magda, weź się w garść! Nie dotarłaś nawet do końca trasy, a już uprawiasz mañanę? Motywuję się i ruszam dalej. Mimo że jestem na szczycie, mapa uprzejmie informuje, że to nie koniec trasy. Więc coś tam jeszcze jest!
Było. Mnóstwo błota. Właściwie to same błoto. Dobrze wydeptana ścieżka zmieniła się w nagle w dróżkę pokrytą śliską mazią. A ta śliska dróżka z kolei niespodziewanie zamieniła się po prostu w trasę przez bagno. Pierwsze kroki przez te błotniste tereny bardzo mnie irytują. Co chwilę się ślizgam. I co chwilę robię sobie wyrzuty. Przecież mogłam pójść trochę bardziej na lewo, tam na pewno byłoby lepiej. Albo stanąć na tym korzeniu, całkiem z prawej. Następnym razem będę uważniejsza, wystarczy tylko się skupić. Ślizg. Znowu! Klnę pod nosem. Ślizg. Kolejny! Znowu klnę. Niestety, wyzwanie błota od durni nic nie pomaga. Ono nic sobie z tego nie robi. Nawet więcej, zaczyna sobie ze mnie drwić. I, jak na złość, robi się coraz głębsze. Nie wchodzę z nim w dyskusję i idę dalej. Co mi tam, i tak już jestem cała upaćkana. A czy to do połowy łydki, czy do kolan, jaka to różnica?
I właśnie w tej chwili, kiedy zaakceptowałam to wszędobylskie błoto (jeszcze trochę i byśmy się zaprzyjaźnili), zza gęstwiny lasu wyłoniła się laguna. Miała w sobie coś dzikiego. I pociągającego. Ruszam więc w dalszą drogę z zamiarem jej okrążenia. Krok, drugi, plusk. Prawa noga ugrzęzła do połowy łydki. Kolejne dwa kroki. I kolejny plusk. Teraz, dla równowagi, lewa noga. Też do połowy łydki. Teraz to jest dopiero bagno. Wcześniejsza trasa była sucha jak pustynia. Daleko tak nie zajdę. Uznaję więc moją porażkę (1:0 dla błota) i zawracam.
Zaraz, zaraz, a gdzie tu właściwie jest trasa? Nic nie widać. I skąd ja przyszłam? Z oczu straciłam nawet pobliską lagunę. No jak to? Nawet nie żartujcie. Przecież zrobiłam zaledwie kilka kroków!
Kroków… To dobry pomysł. Czy gdzieś tu są moje ślady? To coś przypomina odcisk buta. A może nie? Nie mam jednak innych tropów. Idę więc za rzekomym śladem. I nagle te krzaki też zaczynają wyglądać znajomo. Chociaż z drugiej strony, wszystkie krzaki są takie same… O! Czyżby kolejny ślad? Raczej jakieś niewielkie zagłębienie. Ale może? Mocno wysilam moją wyobraźnię i próbuję się przekonać, że to właśnie tędy przyszłam. Jak to w ogóle możliwe, by w przeciągu kilku minut tak całkowicie stracić orientację? Szłam prosto, prosto i potem trochę w prawo. Czyli teraz odwrotnie: zaczynam prosto, a później trochę w lewo. No tak. To już zrobiłam i co dalej?
Jest! Jest laguna! Ufff. Kamień z serca.
Już mi wystarczy wrażeń na dziś. Wracam. Natychmiast.
Laguna w dawnym kraterze. |
Jest ślisko. |
Jeszcze bardziej. |
Aż tak? |
Walczę dalej. To tylko błotko. |
Laguna. I koniec trasy.
|
Ślady? Czy tylko zagłębienia? |
Tędy gdzieś wiedzie droga… |
Jest laguna! Uff… |
Myślałam, że będzie gorzej. Prawie czyste. |
1 KOMENTARZ
Fakt, sam krater jest … (oczekiwałem trochę więcej)
ale dzikość natury po drodze mnie po prostu powaliła 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=UadX-Di0iEc
Mieszkasz tam czy wycieczkujesz?