Większość miejsc, w których się zatrzymuję wygląda bardzo podobnie. Jedna kamienica, kilka pokoi, kilkadziesiąt łóżek. Za kilkanaście dolarów dostać można łóżko, poranną kawę i międzynarodowe towarzystwo. Zwykle można liczyć też na wypełnione hamakami patio i wyposażoną kuchnię. Dodajmy do tego małą biblioteczkę, szafki na kłódkę oraz bezprzewodowy internet i mamy wszystko, czego młodym podróżnikom potrzeba.
Podróżując od hostelu do hostelu, po chwili wszystkie wyglądają tak samo. Łóżko we współdzielonym pokoju, niewielki schowek na to, co wartościowe i wypełnione imprezującymi obcokrajowcami patio. Mury hostelu opuszczam wcześnie rano, wracam późnym wieczorem. Podobnie jak inni, ciekawi świata, traktuję hostel jedynie jako miejsce do przenocowania. W większości z nich jest sympatycznie, ale nie specjalnie. Czasem jednak trafi się coś innego. Miejsce noclegowe, które jest atrakcją samą w sobie. Miejsce, w którym watro po prostu być.
Zopilote
W Europie życie „w zgodzie z naturą” jest dość popularną ideą. W większości sklepów znaleźć można zdrowe żarcie, a pojemniki do recyklingu śmieci znajdują się niemal w każdej dzielnicy. W Nikaragui jest to jednak całkiem obcy koncept. W sklepach łatwiej o chipsy niż świeże owoce, a śmieci najlepiej wyrzucić na ulicę lub do rzeki. Mimo tak dobrego klimatu i tak bogatej ziemi mało kto dba o to, by żyć ekologicznie. Czasem trafiają się jednak zainspirowane jednostki. Ludzie, którzy pomimo panującego trendu chcą być jak najbliżej matki natury. Kupują ziemię i zakładają finki, samowystarczalne ekologiczne gospodarstwa.
W Europie życie „w zgodzie z naturą” jest dość popularną ideą. W większości sklepów znaleźć można zdrowe żarcie, a pojemniki do recyklingu śmieci znajdują się niemal w każdej dzielnicy. W Nikaragui jest to jednak całkiem obcy koncept. W sklepach łatwiej o chipsy niż świeże owoce, a śmieci najlepiej wyrzucić na ulicę lub do rzeki. Mimo tak dobrego klimatu i tak bogatej ziemi mało kto dba o to, by żyć ekologicznie. Czasem trafiają się jednak zainspirowane jednostki. Ludzie, którzy pomimo panującego trendu chcą być jak najbliżej matki natury. Kupują ziemię i zakładają finki, samowystarczalne ekologiczne gospodarstwa.
Takim miejscem jest właśnie położna na wyspie Ometepe finka Zopilote. Porozrzucane na terenie gospodarstwa domki z babmbusa to wygodniejsza opcja noclegowa. Konstrukcja jest prosta: drewniany stelaż, ściany z wysuszonych łodyg bambusa i dach z liści palmy. Pod strzechą można za to liczyć na prawdziwe łóżko. Alternatywą są hamaki. Rozwieszone tu i tam oferują może mniej wygodne, ale bardziej rześkie noce.
Restauracja w Zopilote ma całkiem obszerne menu. Dostaniesz tu nie tylko standardowego kurczaka z ryżem, ale również pizzę, lasagnę, tofu, chleb czy czekoladę. Wszystko ekologiczne, produkowane raptem kilkaset metrów dalej. Najprawdopodobniej w drodze do swojego hamaka miniesz gdzieś po drodze grządkę z pomidorami, które są właśnie na twoim talerzu.
Zopilote jest gospodarstwem ekologicznym w każdym sensie tego słowa. Ekologiczne muszą więc być i łazienki. Prysznic to po prostu znajdująca się pośrodku ogrodu rurka z wodą. Od reszty świata oddziela nas jedynie półtorametrowa ściana z liści bananowca. Gwiaździste niebo służy za dach. Nie ma również drzwi i nie ma jak zakomunikować światu, że jest zajęte. Wizyta w toalecie jest równie ciekawa. Tu już mamy chwilę prywatności. Ale na tym się kończy podobieństwo ze znaną nam ubikacją. Toaleta jest bowiem toaletą kompostową. Robimy, co mamy zrobić, a na koniec zasypujemy wszystko łupinkami z ryżu czy trocinami.
Na wyspie Ometepe jest mnóstwo atrakcji. Do zdobycia dwa wulkany, do objechania na rowerze cała wyspa, do przejścia niekończąca się plaża. Zopilote jest jednak atrakcją samą w sobie. Wielu przyjeżdżających na dwa dni zostaje tydzień. Bez opuszczania nawet terenu finki. Bo czyż nie taka jest idea samowystarczalności?
Lost and found
Lost and found to dosłownie zagubiony w dżungli hostel. Próbując zlokalizować go na mapie, stwierdzimy, że jest dosłownie po środku niczego. Najbliższe miasto jest jakieś dwie godziny drogi stąd. W pobliżu nie ma też absolutnie niczego, co przyciągałoby turystów. Ani w ogóle kogokolwiek. W okolicy jest tylko las, las i las.
Lost and found to dosłownie zagubiony w dżungli hostel. Próbując zlokalizować go na mapie, stwierdzimy, że jest dosłownie po środku niczego. Najbliższe miasto jest jakieś dwie godziny drogi stąd. W pobliżu nie ma też absolutnie niczego, co przyciągałoby turystów. Ani w ogóle kogokolwiek. W okolicy jest tylko las, las i las.
Już samo dotarcie do hostelu jest wyzwaniem. Wysiąść musimy na drodze David-Bocas del Toro (Panama) w okolicy „kilometra 42”. Na tej bardzo monotonnej drodze, tabliczka z numerkiem kilometra jest jedynym charakterystycznym znakiem. Jeśli zdefiniujemy to miejsce poprawnie, pozostaje już tylko podążać za strzałkami. Wiodąca przez las ścieżka niczym nie sugeruje obecności cywilizacji. Po dwudziestu minutach marszu wyłania się jednak Lost and Found, kompleks zagubionych w lesie domków.
Infrastruktura jest bardzo prosta. Dormitorium to po prostu cztery ściany przykryte kawałkiem blachy Na podłodze, będącej zwykłym klepiskiem, upchnięto kilka piętrowych łóżek. Górne materace znajdują się tuż pod dachem. Stąd słychać każdy podmuch wiatru i każdą spadającą kroplę wody. Prysznice i toalety to porozrzucane po lesie budki. Każde wyjście do łazienki to kilkuminutowy spacer po leśnym runie. W nocy oczywiście po ciemku. Kuchnia to właściwie cztery palniki, dwie butle gazowe i stół po środku. No i mnóstwo, mnóstwo zapasów. Makarony, sosy w proszku, jajka, tuńczyk, chleb tostowy. W kuchni jest wszystko, co może leżeć tygodniami. Ten mały, kuchenny sklepik jest niezwykle popularny. Bierzesz, co chcesz, odnotowujesz skrupulatnie na twojej „liście zakupów” i płacisz przy wymeldowaniu. O dziwo, ten oparty na zaufaniu system działa. Przy trzydziestu gotujących osobach nie brakuje nawet jednego jajka.
Wszystkie te budynki mają dostęp do światła i prądu. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce wygląda to nieco inaczej. Przy silnych wiatrach w okolicy dość często zdarzają się blackouty. Czasem na dwie-trzy godziny, czasem na kilka dni. W deszczowe dni jedyną rozrywką jest wtedy bar – mały domek ze stertą gier, zapasami alkoholu i własnym generatorem. Tu spotykają się wszyscy – Ci, szukający hucznej imprezy i Ci, chcący pograć w szachy. Koniec końców wszyscy i tak zintegrują się grając w jengę.
Lost and Found to kilka bardzo, bardzo prostych budynków. Nie zastaniesz tu ciepłej wody ani szybkiego internetu. Ba, może nawet zabraknie prądu. Ale wciąż jest to możliwość spędzenia kilku dni pośrodku lasu tropikalnego bez konieczności karczowania sobie drogi maczetą.
Hostel. Jeden z wielu. |
Recepcja w Zopilote. |
Łóżko albo… hamak! |
Prysznic zwany japońskim |
Ekologia w toalecie |
Recykling. W Nikaragui wciąż rzadkość. |
2 KOMENTARZE
Totally agree
Excellent post
To udownia ze mozna zyc inaczej niz w Europie. Problemy innych czesci swiata sa inne niz europejskie.