Po siedmiu dniach przyszedł czas, by wreszcie opuścić San Juan del Norte. O ile pierwsze dni dłużyły się niemiłosiernie, o tyle ostatnie minęły niepostrzeżenie. Podczas pakowania zastanawiam się, co ja właściwie dzisiaj robiłam. I wczoraj. I przedwczoraj. Hmm. Wygląda na to, że… nic. Niesamowite, jak szybko można dostosować się do lokalnych obyczajów!
Łódka do Bluefields odpływa z samego rana. Do pokonania jest ponad 200 km. Pięć godzin na otwartym morzu i powinniśmy być na miejscu. Tam zamierzam przesiąść się na statek zmierzający do Corn Islands, dwóch osamotnionych wysepek w tym rejonie Karaibów.
Długość trasy i cena biletu sugerowały mojej wyobraźni typowy statek pasażerski. Dolny pokład z siedzeniami dla pasażerów i górny z miejscem na rozprostowanie nóg (choć tutaj pewnie zawalony workami z ryżem, fasolą i bóg wie z czym). Niczego podobnego jednak w porcie nie ma. Jest za to mała, ośmioosobowa motorówka. Czy raczej: prosta łódka rybacka z przymocowanym doń motorem. I tak, to nią będziemy płynąć.
Czekaj, czekaj. Czy ja dobrze zrozumiałam? Pięć godzin na otwartym morzu w łódce długiej na trzy metry? Bez map, bez radia, bez szalupy ratunkowej? Przecież jak coś się stanie…
Zaciskam zęby i wsiadam na pokład. W takich sytuacjach lepiej za wiele nie myśleć. No bo czy ja właściwie mam jakąś alternatywę? Zastanawiałam się nad tym już cały tydzień i nic nie wymyśliłam. Teraz najlepsze, co mogę zrobić, to upewnić się, że moje nazwisko jest czytelnie wpisane na listę załogi. Tak na wszelki wypadek.
Łódka szybko posuwa się do przodu. Raz po raz uderzamy o fale. Właściwie to nie przestajemy podskakiwać. Tum-dum-tudum-tum-dum-dum-tum-dum-dum. Zęby szczękają niczym w rytm muzyki techno. Do środka do chwilę wlewa się woda. Pryska z lewej i prawej. Minęło raptem pięć minut, a wszyscy jesteśmy już nieźle przemoczeni. Słona woda raz po raz dostaje się do ust i oczu, wykrzywiając nasze twarze.
Kolejne pięć godzin mija w rytmie dum-dum-tudum-tum. Jedyne, co się zmienia, to stan ubrań. Po pierwszej godzinie wyglądam jak po zabawie w dyngusa. Po kolejnej – tak, jakbym brała prysznic w ubraniach. A później? Mokrzej już być nie może. Później robi się już tylko zimniej. Jestem w tropikach i trzęsę się z zimna. Do Bluefields docieram przemoczona do suchej nitki i przemarznięta do szpiku kości.
Moje marzenia o gorącej herbacie pryskają z chwilą, gdy staję na lądzie. Dochodzą mnie bowiem krzyki: „Corn Islands, Corn Islands. Kto jedzie na Corn Islands?”. Tu też jest tylko jedno połączenie na tydzień i nie mam ochoty go stracić.
-Przepraszam, kiedy odjeżdża statek na Corn Islands?
-Teraz.
-Jak to teraz? A skąd?
-Statek odjeżdża za pół godziny, może godzinę. Ale z innego portu. Ostatnia taksówka wodna odpływa za pięć minut.
-Dobra, jadę.
Faktycznie, statek stał już w porcie. Ilość ludzi tłocząca się przy wejściu sugerowała, że faktycznie odpływa on dzisiaj. Ale na pewno nie za chwilę (po cichu postanawiam, że nigdy nie zinterpretuję już latynoskiego „teraz” jako „teraz”). Niektórzy słyszeli, że wypływa o 12.00. Inni, że o 14.00. Ale na pewno dzisiaj, na pewno wypłynie. Trzeba tylko być cierpliwym. I czekać na miejscu, aż kapitan pozwoli wejść na pokład.
Czekam więc. Godzinę, dwie, cztery. Nie, trochę się zagalopowałam. Wygląda na to, że po tygodniu oczekiwania w San Juan naprawdę nieźle opanowałam sztukę czekania. Po czterech godzinach nie muszę już czekać (choć wychodzi mi to całkiem dobrze). Wchodzę wreszcie na pokład. Tym razem na statek z prawdziwego zdarzenia. Wielki kuter rybacki zaadaptowany na statek pasażerski. Wypchany po brzegi bagażami i towarami różnej maści. Na pokładzie jest dosłownie wszystko – od lodówek i motorów po zapasy wody i pomarańcze. Dodajmy do tego kilkadziesiąt pasażerów: turystów z wielkimi plecakami oraz lokalsów z workami lub koszami jedzenia. Jest ciasno, tłoczno i kolorowo. Wciskam się więc gdzieś pomiędzy lodówkę, a rower i tak spędzam kolejne sześć godzin.
Po pięciu godzinach podskakiwania w malutkiej motorówce, czterech godzinach dreptania w miejscu w porcie i sześciu godzinach wylegiwania się na lodówce docieram wreszcie na Corn Island. Z nadzieją, że miejsce to jest warte zachodu.
TO ma być łódka do Bluefields?! |
Ciągle pluska. Pięć godzin przymusowej kąpieli w słonej wodzie. |
W oczekiwaniu na statek. Ćwiczymy cnotę cierpliwości. |
Statek na Corn Islands. |
Po porannej przejażdżce, miejsce na lodówce wydaje się niemal luksusowe. |
2 KOMENTARZE
No to miałaś szczęście że czekałaś tylko 4 godziny, bo pewnie pozostali pasażerowie czekali nawet i kilka dni. Ale co jest na tych wyspach że tyle ludzi chce tam płynąć i cierpliwie znosi trudy oczekiwań i podróży ???? Czy wielu było wśród nich turystów ???
Najlepszą odpowiedzią są chyba zdjęcia z kolejnego wpisu. Plaże na Corn Islands wyglądają jak wyjęte z katalogu. Do tego ciągle jesteśmy w Nikaragui, więc ceny są całkiem przystępne.
Wśród pasażerów było całkiem sporo młodych obcokrajowców. Ci bardziej majętni na pewno wybrali samolot.