Stojąc na szczycie Tacana, mam u stóp całą okolicę. Miasta i wioski, pagórki i doliny, rzeki i jeziora – wszystko zostało w dole. Wszystko za wyjątkiem jednego miejsca – wulkanu Tajumulco. Masywny szczyt dumnie wznosi się naprzeciw Tacana i uparcie przypomina wędrowcom, że można wejść jeszcze wyżej. (O wyprawie na wulkan Tacana tutaj: Życie na zboczach wulkanu)
Gdy kilka dni później siedzę w autobusie w stronę Tajumulco, mam mieszane uczucia. Nasłuchałam się już wielu opinii: że trasa nie jest trudna,że droga bardzo delikatnie pnie się w górę, że całą trasę można pokonać w przeciągu kilku godzin… Te opinie nie zmieniają jednak faktu, że Tajumulco jest najwyższym szczytem Ameryki Środkowej. No i że na te 4220 metry n.p.m. trzeba się jakoś wspiąć.
Moje rozważania przerywa krzyk konduktora: „Tajumulco! Tajumulco! Wysiadamy!”. Zwinnie przeciskam się przez worki ryżu i kosze kukurydzy (po kilku miesiącach jestem w tym naprawdę niezła!) i nim się obejrzę, stoję u wejścia na szlak. Zerkam na aparat. 3000 metrów n.p.m., do 4220 m.n.p.m. jest jeszcze spory kawałek. Nie ma na co czekać. Komu w drogę, temu czas!
Szeroka droga powoli, lecz uparcie pnie się w górę. Podejście nie jest strome. Mimo to bardzo szybko się męczę. Wysokość już od początku daje o sobie znać. Robię kilkanaście kroków i już brakuje mi oddechu. Chciałabym iść szybciej, ale moje ciało mi nie pozwala. Krzyczy prosząc o przerwę jeszcze zanim pokonam sto metrów. Małymi kroczkami (z dużymi przerwami) posuwam się jednak naprzód.
Mijam las, polanę i znowu las. Chciałabym powiedzieć, że okolica jest urocza, ale to nieprawda. To znaczy: nie wiem, czy to prawda. Mgła jest bowiem tak gęsta, że nie widzę nawet dokładnie, gdzie prowadzi droga. Ale póki prowadzi w górę, wszystko jest w porządku.
Po jakimś czasie w miejscu lasu pojawia się kamieniste zbocze, a w miejscu polnej ścieżki- czerwone plamy farby na co większych kamieniach. Nieśmiałe promyki słońca zostały zastąpione przezpewne siebie podmuchy wiatru. Mgła, o ile to w ogóle możliwe, stała się jeszcze gęstsza. Trasa robi się coraz bardziej stroma. Właściwie to bardziej przypomina wspinaczkę niż trekking. Tak, chyba zbliżam się do szczytu.
Krok po kroku powoli pnę się w górę. Grunt pod stopami jest bardzo niepewny. Mniejsze kamienie uciekają w dół. Większe chwieją się we wszystkie strony. Stąpam z kamienia na kamień starając się zachować równowagę. Próbuję wyszukiwać te z czerwonymi plamami farby, licząc, że są bardziej stabilne. Chwieją się jednak równie uparcie. Co kilka kroków zatrzymuję się, by złapać równowagę i wyrównać oddech. Wspinaczka męczy bowiem jak nigdy. Pokonuję raptem kilka metrów w górę, a czuję się jakbym przebiegła maraton. Serce wali jak młotem. Nogi protestują przeciw dalszej wspinaczce. Płuca uparcie proszą o przerwę. Jeszcze kawałek, jeszcze kilka metrów. Raz, dwa, trzy, cztery. Przerwa. Pięć, sześć, siedem, osiem. Przerwa. Dziewięć, dziesięć, jedenaście…
Nagle w moją twarz uderza mocny podmuch wiatru. Przymykam oczy, czekając, aż się uspokoi. Nic z tego. Dmucha i wiucha i ani myśli przestać. W jednej chwili robi się przeraźliwie zimno. Kostnieją mi palce, łzawią oczy. Wieje tak mocno, że ciężko jest utrzymać równowagę, o maszerowaniu na przód nie wspominając. Nie wiem, jak dotrę na szczyt. Mam nadzieję, że trasa nie jest stroma. Niechętnie otwieram oczy. Rozglądam się wokół. Nie ma już żadnej trasy. Ja JESTEM na szczycie.
Jest tak zimno, że nie mam ochoty nawet na chwilę przerwy. Najchętniej od razu udałabym się z powrotem. Do moich uszu dochodzą jednak jakieś odgłosy. Ciężko odróżnić jakieś słowa, rozpoznać można jednak kilka, jeśli nie kilkanaście różnych głosów. Cóż, wygląda na to, że nie ja jedna chciałam zdobyć szczyt.
Mgła jest tak gęsta, że nie widzę prawie nic. Kierując się dźwiękiem, udaję się w kierunku owej grupy. Wyruszyłam skoro świt, lecz na trasie nie spotkałam nikogo. To pewnie turyści, którzy zatrzymali się tu na noc. Niektórzy wspinają się tu z namiotami, by wstać jeszcze przed świtem i podziwiać wschód słońca. „Może pozwolą mi zatrzymać się na chwilę w ich obozowisku?” – zastanawiam się, próbując rozruszać skostniałe palce.
Po chwili do głosów mogę dopasować już sylwetki. Nie ma żadnego obozowiska ani żadnych namiotów. Nie ma też ani jednego turysty. Jest za to grupa kilkudziesięciu rdzennych Indian. Kobiety i mężczyźni. Młodzi i starzy. Siedzą na ziemi opatuleni kocami, chwieją się lekko w przód i w tył i wznoszą modły do boga.
Modlitwy? Na szczycie wulkanu? Zżera mnie ciekawość. Najchętniej od razu zasypałabym ich pytaniami. Gryzę się jednak w język i czekam aż skończą.
Pięć minut później schodzę ze szczytu w towarzystwie kilkudziesięciu religijnych Indian. Tuż przede mną idzie kobieta w średnim wieku. Ma czterdzieści, może pięćdziesiąt lat. Opatulona kilkoma kocami żwawo schodzi z góry.
-Ile czasu zajęło wam wejście na szczyt? – pytam zaciekawiona. Mi zeszły trzy godziny. To całkiem dobry czas jak na taka wysokość. Warto jednak mieć jakiś punkt odniesienia.
-Tutaj? Jakieś półtorej godziny – odpowiada tak, jakby było to równie proste co zaparzenie herbaty.
Pięćdziesięcioletnia kobitka w spódnicy i baletkach weszła na najwyższą górę w Ameryce Środkowej w półtorej godziny. Mi, w sportowym ubraniu, górskich butach i przeciwwiatrowej kurtce zajęło to prawie trzy godziny. A i tak uważałam to za bardzo dobry czas…
-Tutaj? Jakieś półtorej godziny – odpowiada tak, jakby było to równie proste co zaparzenie herbaty.
Pięćdziesięcioletnia kobitka w spódnicy i baletkach weszła na najwyższą górę w Ameryce Środkowej w półtorej godziny. Mi, w sportowym ubraniu, górskich butach i przeciwwiatrowej kurtce zajęło to prawie trzy godziny. A i tak uważałam to za bardzo dobry czas…
Zawstydzona zmieniam temat i rozmówcę, zwracając się do mężczyzny za mną. Jak się okazuje jest to przywódca duchowy całej grupy.
-Od dawna tu jesteście? – próbuję zagaić rozmowę.
-Jakieś trzy godziny. Tyle mniej więcej trwa ceremonia – odpowiada kapłan.
-Trzy godziny! W takim zimnie! – jestem naprawdę pod wrażeniem – Ja ledwo weszłam, już myślałam by schodzić.
-Wiara pomaga. To Bóg pozwala nam wytrwać. Poza tym nie jesteśmy tu pierwszy raz.
-Często wchodzicie na Tajumulco? – wypytuję zaciekawiona.
-Raz na tydzień. W niedzielę mamy ceremonię w naszym kościele. W poniedziałek lub wtorek przyjeżdżamy tutaj. Zwykle wchodzimy na Tajumulco. Czasem jednak wspinamy się na inne wulkany.
-Wszyscy z twojej wspólnoty wybierają się na ceremonie na szczycie wulkanu?
-Nie, nie wszyscy. Większość przychodzi do świątyni w niedzielę. Tutaj przyjeżdżają Ci, którzy chcą być bliżej Boga.
-To wciąż niesamowite. Jest Was tu blisko czterdzieści osób! A tak właściwie to w jakiego Boga wierzycie? – pytam, licząc że usłyszę coś o bogach Majów.
-Od dawna tu jesteście? – próbuję zagaić rozmowę.
-Jakieś trzy godziny. Tyle mniej więcej trwa ceremonia – odpowiada kapłan.
-Trzy godziny! W takim zimnie! – jestem naprawdę pod wrażeniem – Ja ledwo weszłam, już myślałam by schodzić.
-Wiara pomaga. To Bóg pozwala nam wytrwać. Poza tym nie jesteśmy tu pierwszy raz.
-Często wchodzicie na Tajumulco? – wypytuję zaciekawiona.
-Raz na tydzień. W niedzielę mamy ceremonię w naszym kościele. W poniedziałek lub wtorek przyjeżdżamy tutaj. Zwykle wchodzimy na Tajumulco. Czasem jednak wspinamy się na inne wulkany.
-Wszyscy z twojej wspólnoty wybierają się na ceremonie na szczycie wulkanu?
-Nie, nie wszyscy. Większość przychodzi do świątyni w niedzielę. Tutaj przyjeżdżają Ci, którzy chcą być bliżej Boga.
-To wciąż niesamowite. Jest Was tu blisko czterdzieści osób! A tak właściwie to w jakiego Boga wierzycie? – pytam, licząc że usłyszę coś o bogach Majów.
Mitologia Majów jest rozbudowana, a Panteon szeroki. „Hunab Ku (czyli bóg stwórca), Ahau Kin (czyli władca oblicza słońca) czy Azal Uoh (czyli bogini księżyca) – którego z nich czczą Ci Indianie? Który z nich wymaga modłów aż ze szczytu najwyższej góry?” – zastanawiam się. Odpowiedź jednak zwala mnie z nóg:
-Jesteśmy chrześcijanami. Ewangelikami.
Nie wiem, co powiedzieć. W mojej głowie Ewangelicy chodzą w niedzielę do kościoła, a ci co bardziej religijni spotykają się również w tygodniu, by rozważać biblię. No ale właściwie dlaczego nie mieliby się modlić ze szczytu wulkanu? Zwłaszcza, jeśli to od prawieków robili ich przodkowie. Ludzie Ci może i zmienili religię. Może i zastąpili Hunab Ku na Jezusa Chrystusa. Nie zmienili jednak swoich obyczajów. I jak od zawsze wchodzili na najwyższe góry, by tam odprawiać modły, tak wchodzą na nie po dziś dzień.
Początek trasy. Latwo, lekko i przyjemnie. Co leniwsi mogą wjechać samochodem aż na 3500 metrów n.p.m. |
W górę, w górę, w górę… Daleko jeszcze? |
Juz od rana jest mgliście. A im wyżej, tym bardziej gęsta staje sie mgła. Tu jedna z nielicznych chwil, gdy można było coś tam dojrzeć. |
Jest stromo. |
Mgliście. |
I zimno. |
Czy tu naprawdę jest jakaś trasa? |
Na szczycie. To zdjęcie było robione trzy razy. Na pierszych dwóch mgła była tak gęsta, że nie dało sie rozróżnić mojej twarzy. A na tym… Cóż, trzeba użyć trochę wyobraźni. |
Oho! Wyglada na to, że nie jestem sama. Ci Indianie opatuleni kocami i skryci pod parasolami modlą się tu już od trzech godzin. |
Spódnica, balerinki, torebka i koc. W takim stroju rdzenne Indianki pokonują trasę na szczyt. |
Indianie modlą się nie tylko na szczycie, ale także w drodze. Mówią, że to Bóg pozwala im zdobyć szczyt. Do niego więc zwracają się wykonując każdy krok. |
Zaczynam wierzyć, że te koce maja jakąś magiczną moc. Żebyście widzielidzieli jak ta babeczka mknie do przodu! |