Gwatemala może pochwalić się 36 wulkanami. Nigdy nie miałam za ambicję wspiąć się na wszystkie. A nawet jeśli kiedyś przeszło mi to przez myśl, byłam po prostu zbyt zmęczona by to rozważać. Przez ostatnie dni, nie wiedzieć dlaczego, jedyne na co miałam ochotę to zaszyć się w jednej z kawiarenek Antigui i patrzeć jak doskonale biała pianka capuccino powoli zanika (Zobacz: Antigua. Miasto – muzeum)
Wokół tyle pięknych budowli. Tyle wspaniałych kościołów, muzeów i galerii sztuki. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wyjść na zewnątrz i dać się ponieść atmosferze miasta. Tylko co z tego. Co z tego, skoro w tym momencie za najciekawsze miejsce na świecie uważałm wysłużony, kolorowy fotel schowany w rogu kafejki?
Jedno miejsce nie dawało mi jednak spokoju. Majestatyczny wulkan wznoszący się tuż nad miastem nieustannie o sobie przypominał. Był obecny przy porannej kawie i popołudniowych przechadzkach. Widoczny z hostelu, rynku, kawiarni i niemal wszystkich ruin. Ba! Widać go było nawet z targu. Gdziekolwiek by się nie udać, on uparcie o sobie przypominał. Acatenango. 3976 metrów n.p.m.
Krążąc pomiędzy różnymi kawiarniami, Wulkan Acatenango wciąż chodził mi po głowie. Z jednej strony bardzo chciałam się tam znaleźć, z drugiej – po prostu nie miałam na to siły. W ciągu ostatnich trzech tygodni nie robiłam nic innego niż chodzenie po górach. Zdobyłam dziewięć wulkanów i już na samą myśl o dziesiątym moje nogi krzyczały głośne “NIE!”. Dwa dni marszu? Obozowanie wysoko w górach? Pięciogodzinna wspinaczka z kilkukilogramowym plecakiem? “Nie, nie, NIE!”.
To, że pewnego poranka stanęłam na ścieżce prowadzącej na szczyt Acatenango, zawdzięczam Jorge. Ten sympatyczny Kolumbijczyk na kilka dni stał się moim kompanem podróży. Podczas gdy ja prowadziłam zażarte dyskusje z moimi nogami, Jorge zorganizował cały wypad. Jak na latynosa przystało, oznajmił mi to o dziesiątej wieczorem w przeddzień wyprawy.
Kolejnego dnia, wyposażeni w namioty, śpiwory, stertę ciepłych ubrań (czy raczej: wszystkich urbań, jakie mamy) oraz dwudniowy zapas jedzenia i wody, znaleźliśmy się u podnóży Acatenango. Wypchane po brzegi plecaki ciążyły niemiłosiernie. Perspektywa pięciu godzin marszu z tym ekwipunkiem była trochę przytłaczająca. Trasa jednak była całkiem przyjemna. Łagodnie pięła się w górę, jakby próbując zachęcić nas do siebie. Krok po kroku pokonywaliśmy kolejne metry. Zielone polany zamieniły się w mglisty las, a mglisty las w łyse zbocza pokryte wulkanicznym pyłem.
Na jednym z tych łysych zboczy rozbiliśmy obozowisko. Na szczytpozostała już tylko godzina drogi. Tę przyjemność pozostawiliśmy sobie na kolejny poranek. Przed nami pozostało jednak dużo trudniejsze zadanie: przetrwać noc.
Zchwilą, kiedy przestaliśmy maszerować, zrobiło się bowiem przeraźliwie zimno. Wystarczyło zatrzymać się na dłużej niż minutę, by poczuć, jak wiatr przenika aż do szpiku kości. Po dwóch minutach pojawiała się gęsia skórka, a po pięciu dreszcze. I tu bardzo przydałaby się ta sterta ciepłych (czytaj: wszystkich) ubrań wyniesionych z takim wysiłkiem na górę. Sprawdziłaby się doskonale, gdyby nie to, że… zamokła w czasie ulewy.
Niektórzy z takich wypadów pamiętają wspólne śpiewy przy ognisku. Inni – podgrzewanie kiełbasek w płomieniach. Jeszcze inni – wygrzebywanie ziemniaków z popiołu. Ja zaś pamiętam grillowanie spodni. Z pośród dwunastoosobowej ekipy nikt nie był na tyle inteligentny, by ochronić ubrania zwykłą, plastkową folią. Wszyscy zdaliśmy się na supernowoczesne technologie przeciwdeszczowe i wszyscy się na nich zawiedliśmy. Tę noc spędziliśmy przy ognisku, opowiadając historie z naszych rodzimych stron i wędząc skarpetki.
***
Środek nocy. Jest ciemno, wręcz czarno. Spodziewałabym się chociaż gwiazd, ale niebo jest po prostu czarne. Światło latarki nieśmiało oświetla żwirowate zbocze. Z każdym krokiem zapadam się po kostki w wulkanicznym pyle. Chciałabym iść nieco szybciej, ale nie mogę. Nogi po prostu grzęzną w żwirze. Chciałabym więc szybciej wyciągać je z tego żwiru, ale też nie mogę. We znaki zaczyna się dawać się wysokość. Po dwudziestu metrach łapię zadyszkę. Wdech, wydech, wdech, wydech. Prę na przód. Oczywiście nie na długo, bo za kolejne dwadzieścia metrów znów brakuje mi tchu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Chciałabym widzieć chociaż gdzie idę. Jak daleko jeszcze do celu. Ale tu jest ciemno jak… No nie! Znowu muszę się zatrzymać. Wdech, wydech, wdech, wydech. Już niedaleko. Maszerujemy prawie godzinę, musimy być blisko szczytu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę. Wdech, wydech, wdech, wydech.
Gdy pomału posuwam się naprzód czerń powoli przechodzi w szarość, a szarość w błękit. Zaczyna świtać. Patrzę w dół. Chciałabym widzieć, skąd przyszłam. Jednak nic z tego. Gęsta warstwa chmur znajduje się tuż u moich stóp. Patrzę w górę. Przede mną wyrosła czarna góra żwiru. Pomału prę naprzód. Tam jest mój cel! Z każdym krokiem mam wrażenie, że robi się coraz bardziej stromo. Nogi coraz głębiej grzęzną w spykim podłożu. Zadyszka pojawia się już nie co dwadzieścia, lecz co dziesięć, a może i siedem metrów. Zaczynam liczyć kroki. Raz, dwa, trzy, cztery. Wdech, wydech, wdech, wydech. Pięć, sześć, siedem, osiem. Wdech, wydech, wdech, wydech. Dziweięć, dziesięć… Bum!
Mocna fala wiatru uderza mnie w twarz. Mimowolnie zamykam oczy. Wiem jednak, że jestem juz na szczycie. I że kiedy je otworzę, czeka mnie niesamowity spektakl o nazwie “wschód słońca”.
Z Jorge, moim motywatorem na tej wyprawie. Z wypchanym po brzegi plecakiem pniemy się w górę. Waży sporo, ale to chyba znak, że niczego nie zapomniałam! |
Trasa łagodnie pnie się w górę. |
Początkowo przez zielone polany. |
Później przez mglisty las… |
… i jego pozostałości po dość mocnej wichurze. |
By wreszcie doprowadzić nas na pokryte żwirem wulkaniczne zbocze. |
Dotarliśmy! Za nami pięć godzin marszu, sześć kilometrów dość stromej trasy i tysiąc metrów różnicy poziomów. |
Za całą grupą. |
Obozowisko już rozstawione. |
Pora zacząć suszyć skarpetki. Komu grillowane buty? |
Podczas suszenia ubrań towarzyszą nam te widoki. Volcan de Agua (Wulkan Wody)… |
…i Volcan de Fuego (Wulkan Ognia) |
Ten ostatni jest najbardziej aktywnym wulkanem w Ameryce Środkowej. |
Erupcje pojawiają się kilka razy dziennie. |
Jeśli się dobrze przyjrzeć, zauważymy wydobywającą się ze szczytu smugę dymu. |
Czasem, w nocy można dojrzeć i strumienie lawy. Pojawiają się jednak z drugiej strony wulkanu i najlepiej widoczne są z Antigui. |
Volcan de Fuego widziany z Antigui. |
Tu jednak najjaśniejszym punktem jest nasze ognisko. |
W środku nocy udajemy się na szczyt Acatenango. Wszystko po to, by tam powitać nowy dzień. |
Wiatr, pełne żwiru podłoże i wysokość sprawiają, że ten krótki kawałek tracy jest naprawdę trudny. Krok po kroku, z wielkim wysiłkiem zbliżamy się na szczyt. |
Wulkan Acatenango zdobyty! Na szczyt wzięłam ze sobą wszystko, w co mogłam się ubrać. Ze śpiworem włącznie. |
sz
Widok na Volcan de Agua. |
Jezioro Atitlan. |
I Volcan de Fuego. |
Wracając ogarnia mnie bardzo dziwne uczucie. Wreszcie widać, którędy szłam! |
Już za dnia, a jednak wciąż majestatycznie. |
Schodząc doświadczyliśmy też największej erupcji wulkanu Fuego. To tykająca bomba! |