Do El Valle trafiłam myśląc, że jadę w góry. O miejscu tym słyszałam same pozytywne opinie. Rześki klimat i zielone doliny pozwalające uciec od zgiełku miasta. Idealne miejsce na ucieczkę od codzienności Panamy. Trzeba więc się wybrać!
Do El Valle trafiłam myśląc, że jadę w góry. O miejscu tym słyszałam same pozytywne opinie. Rześki klimat i zielone doliny pozwalające uciec od zgiełku miasta. Idealne miejsce na ucieczkę od codzienności Panamy. Trzeba więc się wybrać!
Panama oferuje wiele wspaniałych plaż. Złocisty piasek zanika nieśmiało w doskonalym turkusie wody. Promienie słońca odbijają się na nierównej powierzchni oceanu tworząc serię błyszczących iskierek.
Ten post dedykuję mojej mamie, która nie przestaje wypytywać się o lokalne zwyczaje żywieniowe. Jedną z wad podróży jest to, że nie wszędzie znaleźć możemy kotleta schabowego. Lub dokładniej – zazwyczaj nie możemy go znaleźć. Podobnie sprawa ma się z kluskami, pierogami i gołąbkami. Nie ma i już.
Kolejny przystanek na mojej drodze to El Valle, malutka miejscowość położona w górach nieopodal stolicy. No dobra, „w górach” to za dużo powiedziane (zwłaszcza, jeśli przyjeżdża się prosto ze Szwajcarii). El Valle znajduje się na wysokości 500 metrów n.p.m.
Archipelag San Blas to mały raj na ziemi. Słońce, delikatne fale, woda w kolorze turkusu. A pośrodku mały kawałek lądu, na którym nie ma nic, oprócz palm. Sama wyspa jest tak mała, że można ją całą obejść za piętnaście minut.
Archipelag San Blas to szereg wysp rozsypanych na Morzu Karaibskim, na północ od Panamy. Większość z nich to malutkie wysepki, długie na kilkadziesiąt, może kilkaset metrów. Zwykle, poza palmami kokosowymi, nie ma na nich nic. Z pośród ponad trzystu wysp, tylko czterdzieści jest zamieszkanych.
Mikołaj wyrusza w stronę Kolumbii w sobotę wieczorem. Czyli że pora się zbierać z powrotem w stronę Portobelo. Więc raz jeszcze tłukę się rum samym, przepełnionym autobusem. I znowu na każdym zakręcie mam wrażenie, że autobus zaraz się rozleci.
Do soboty pozostało jednak kilka dni. Okolice Portobelo odkryłam dość szybko. Właściwie to miałam wrażenie, że znam połowę miasta. Wiedziałam, kto pracuje w piekarni, a kto w sklepie. Znałam właścicieli wszystkich (aż dwóch!) hosteli w mieście.
Na to, że stoję w międzynarodowym porcie, nigdy bym nie wpadła. Infrastruktura ograniczała się de trzymetrowego drewnianego pomostu, rozsypującej się budki i jednego plastikowego krzesła. Personel – ciężko stwierdzić. Na miejscu było bowiem kilkunastu chłopa, żaden z nich nie robił niczego, co przypominałoby pracę.
Do Portobelo, czyli ślicznego portu, trafiłam przypadkiem. W Colon podobno warto zobaczyć kolonialne fortyfikacje, Fort San Lorenzo. Tam też zmierzałam. Tylko, że po przyjeździe na miejsce okazało się, iż owe fortyfikacje wcale nie znajdują się w mieście Colon, lecz w prowincji o tej samej nazwie. I chwała Bogu.