W emocjach dojechałam aż do San Jose. Pięćset kilometrów w ciągu jednego dnia? Sześć autobusów i dwadzieścia godzin w podróży? Hmm. Chyba trochę mnie poniosło. Cerro Chiripo okazało się niewypałem. Ale na trasie na pewno na trasie jest mnóstwo wspaniałych miejsc do odwiedzenia! San Jose nie było blisko. Było jednak jedynym miejscem, o którym coś wiedziałam. To znaczy, wiedziałam tyle, że jest.
Więcej właściwie wiedzieć nie mogłam. W San Jose nie ma bowiem nic, ale to absolutnie nic godnego uwagi. Jednak na chwilę obecną mój zapas emocji z szufladki „rozczarowania” został wyczerpany. W tym momencie jest mi po prostu bardzo wszystko jedno. Bez entuzjazmu dopytuję się lokalsów, co tu można robić. Nie mając absolutnie żadnych preferencji, ląduję w autobusie, który ma mnie dowieść w miejsce o nazwie Volcan Poas. Z nazwy wnioskuję, że jest to wulkan.
Przez dwie godziny tłukę się lokalnym autobusem. Bus powoli toczy się przez mało ciekawe okolice. Jedziemy i jedziemy, a końca nie widać. Wciąż prosto i wciąż pod górkę. Jedziemy, jedziemy i jedziemy. Jesteśmy już dość wysoko, prawie 2000 metrów n.p.m. Okolica jednak w dalszym ciągu jest bardzo monotonna. Pomału posuwamy się na przód. Minuta, dwie, siedem. Jedziemy i jedziemy. Dziesięć, trzynaście, dwadzieścia. Wciąż jedziemy. O! Jesteśmy!
Wszyscy wysiadają. Obudzona z letargu nagle znalazłam się przed tabliczką z rysunkiem wulkanu. 400 metrów prosto. Idę więc dalej wyasfaltowana drogą. Zanim się obejrzałam, stałam na krawędzi wulkanu. Czynnego wulkanu!
Wulkan Poas robił wrażenie. Z wnętrza krateru nieustannie wydobywały się smugi dymu. Przez większość czasu wokół było po prostu biało. Jednak chwilami, gdy trochę się przejaśniło, w dole dostrzec można było błękitną lagunę. To właśnie z niej parowała woda. Wokół wyróżnić można było warstwy popiołu. Strumieni lawy na szczęście nie było.
Opary wulkanu wydzielały lekki, charakterystyczny zapach. Nie był drażniący ani nieprzyjemny. Dał się jednak wyczuć. Przez pierwsze kilka minut jestem całkowicie pochłonięta podziwianiem tego zjawiska. Kolejne spędzam na pstrykaniu zdjęć. Czy raczej: na czekaniu, aż się trochę rozjaśni i będzie można zrobić dobre zdjęcie. Powoli zaczyna mi się kręcić w głowie. Z każdym kolejnym zdjęciem coraz bardziej. Oho! To chyba te wulkaniczne opary. Kto je tam wie, co zawierają. O boże, jak mdławo… Chyba najwyższa pora opuścić okolice krateru.
Chcąc trochę otrzeźwieć organizm, udaje się na spacer po okolicznym lesie. Jest ładny, owszem. Zieleń drzew i gęsta mgła dodaje temu miejscu coś magicznego. Jezioro w mniejszym, wygasłym już kraterze ma w sobie dużo uroku. Ale to nie to samo… Za godzinę jestem z powrotem. Teraz wulkan wydaje się jeszcze bardziej imponujący. Chmury rozwiało, wyraźnie widać parę wydobywającą się z błękitnej laguny. Jest niesam… Powoli robi mi się słabo. Przestaję się upierać, że mogę tu spędzić cały dzień. Uznaję wyższość sił natury i opuszczam te okolice.
Wulkan jest niesamowity, owszem. Ale jeszcze bardziej zadziwia mnie to, że do samego krateru można dojechać… autobusem.
Dzień dobry, którędy na wulkan? |
Mgliście. Ale coś tam widać. |
Wyłania się… |
Jest! |
Ostrzegali. |
Krótki spacer po okolicy. |
I znowu! |