Będąc w obcym kraju staramy się poznać jego kulturę i tradycje. Krążymy więc pomiędzy pomnikami, kościołami i zabytkowymi kamieniczkami. Włóczymy się uliczkami, wyszukując kolejnych perełek architektury. Chodzimy od muzeum do muzeum, próbując zrozumieć lokalne obyczaje. I jest to jakiś sposób na poznawanie nowych miejsc. Można poznać to, co najpiękniejsze. Można zrozumieć korzenie. Ja, próbując zrozumieć lokalną kulturę, wolę jednak udać się na targ. Życie na targu jest takie intensywne! Jest głośno, aromatycznie i kolorowo. Dźwięki, barwy i zapachy różnią się w zależności od miejsca, tworząc jego unikalną charakterystykę.
W Nikaragui w tej kombinacji dźwięki-barwy-zapachy zdecydowanie dominuje dźwięk. Pierwszą rzeczą, którą zauważam, jest hałas. Początkowo hałas ten nie ma źródła. To po prostu brzęczący w uszach szum. Po chwili jednak szum ten staje się mieszanką rozmów, krzyków i muzyki, ze zdecydowaną przewagą krzyków. Krzyk bowiem jest tutaj formą reklamy:
„Pąąąączki, pączki sprzedaję!”. „Żyletki! Żyletki tanio!”. „Ananas za piętna…”. „PĄĄĄCZKI, PĄCZKI”.
Każdy reklamuje się jak może. Baby wrzeszczą, co sprzedają. Chłopy zresztą też, tylko jakby słabiej. Ci bardziej kreatywni zaopatrują się w sprzęt grający. Na rogu stoi samochód z masywnymi głośnikami. Obok przechadza się facet z mikrofonem. Wydaje się, że to akcja promocyjna jakiejś dużej firmy. Może sieć komórkowa, może marka ubrań. Ale przyglądając się temu samochodowi dłużej dostrzeżemy, że to lokalny farmer sprzedający przetwory mleczne. I układający rymowanki na temat swoich serów.
Kolejnym zaskoczeniem jest to, jak wiele sprzedawców (i ich stoisk) jest mobilnych. Wszystkie wypieki ułożone w jednej, pokaźnej misce. Wszystkie pieniążki i rachunki w obszernym fartuchu. Wystarczy umieścić miskę na głowie i już można latać po targu wykrzykując: „Bułki, świeże BUUUŁKI sprzedaję”. W pobliżu, a czasem nawet pośrodku targu jest przystanek autobusowy. Mobilne babeczki zahaczają więc i o przystanek. Zręcznie umieszczają swoje miski pełne orzeszków, ciasteczek, drożdżówek czy innych smakołyków na głowie i krążą od autobusu do autobusu, sprzedając łakocie leniwym pasażerom.
Mobilni są również Ci, sprzedający uliczne żarcie. Organizują oni swoje stoiska na wózkach tudzież na dziwnym połączeniu wózka i roweru. Czasem w takim wózku jest tylko pojemnik z jedzeniem, czasem cała kuchnia. Sprzedawcy Ci krążą pomału po ulicach miasta sprzedając hamburgery, hot dogi, a nawet pełne zestawy obiadowe (co zwykle sprowadza się do kombinacji ryż + fasola + mięso).
W ciekawy sposób sprzedawane są napoje. Na każdym rogu znajdziesz kogoś, kto sprzedaje butelki z wodą i coca-colą. Nie brakuje jednak domowych napojów na bazie owoców. Umieszczone w wielkich baczkach lub wiadrach, sprzedawane są spragnionym przechodniom do wypicia na „już”. Nie, nie w plastikowych kubeczkach. W plastikowych woreczkach. Sprzedawczynie napełniają woreczki kolorowym płynem, wrzucają kilka kostek lodu, wtykają rurkę i zwinnie zawiązują supełek. Genialne w swojej prostocie.
Skoro już się najedliśmy i napiliśmy, to pora na właściwe zakupy. Krążąc po stoiskach z warzywami i owocami, rzadko kiedy zauważymy wypisane ceny. Obowiązują bowiem ceny „na oko”. Ananasy, papaje i arbuzy sprzedawane są na sztuki. Ale te mniejsze są tańsze, te większe droższe. To, który jest mały, a który duży, ocena subiektywne oko sprzedawcy. Niektóre produkty, jak na przykład banany i pomidory, sprzedawane są na wagę. To powinno rozwiązać problem wielkości banana czy pomidora. Tylko że… Mało kto ma wagę (chlubnym wyjątkiem jest dział z mięsem). Cztery banany to na oko pół kilo. A może pięć. Zależy od oka. I od umiejętności targowania się.
Oprócz obecności wagi, dział mięsny właściwie niczym różni od innych działów. Mięso i ryby są powystawiane podobnie jak owoce i warzywa. Wielkie sterty boczku, kiełbas i schabu piętrzą się obok siebie. Powystawiane na ladach, dumnie prezentują swe uroki. I wcale nie są to lady chłodnicze. Tu jest trzydzieści stopni, a surowe mięso nie jest w lodówce! Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek ją widziało. Jedna wizyta na targu, a ja poważnie rozważam przejście na wegetarianizm.
Na targu załatwić można dosłownie wszystko. Zrobisz zakupy, wymienisz pieniądze, załatasz dziury w ubraniach, naprawisz buty. Krawcowa znajduje się w sklepie z ubraniami. Szewc upchnięty jest gdzieś pomiędzy stragan z ubraniami a stoisko z grillowanym kurczakiem. Jego warsztat to właściwie tylko krzesełko i maszyna do szycia. Ale, zapewniam Cię drogi czytelniku, zrobi tam wszystko, czego będziesz potrzebował. Musisz tylko mieć na to wszystko czas.
Czas jest względny. Czas jest z gumy. Jutro wcale nie znaczy jutro. Jutro znaczy tyle, co „nie dzisiaj, później”. Zostawiam do naprawy plecak (tak, szewc naprawi mi plecak. Czemu akurat szewc, nie wiem. Wygląda na to, że szewcy w Nikaragui mają jakieś supermoce). Ma być gotowy na ósmą rano kolejnego dnia. Oczywiście nie jest. Na miejscu nie ma nawet mojego szewca-supermena. Ale już jedzie, wystarczy, że przyjdę za pół godziny i wszystko będzie jak bum-cyk-cyk. No dobra. Pół godziny to nie koniec świata. Tylko że za pół godziny słyszę to samo. Już jedzie, już prawie jest na miejscu. Proszę usiąść, poczekać. Za momencik tu będzie. Za kolejne pół godziny dowiaduję się, że wcale nie jedzie, tylko idzie. Dobre kilka kilometrów. I wtedy dociera do mnie, jak względny jest czas. Tutaj „za chwilę” wcale nie znaczy „za chwilę”. Znaczy jedynie „kiedyś, ale jeszcze nie teraz”.
Kolorowo i egzotycznie |
Tamarindo. Biało czerwona papka tylko czeka, by rozupiścić ją w wodzie i nadać smak Twoim napojom. |
Technologia dociera wszędzie. |
Nie wszystkie stoiska są tak bogate. Każdy sprzedaje, co może. |
Targ to nie tylko praca. To także życie rodzinne. Ten dzieciak akurat ma szczęście. Wiele bawi się pomiędzy stertami surowego mięsa. |
Domowe wypieki. Wszystko w jednej misce. Gotowe, by zabrać na spacer po targu. |
Najlepiej umieszczając na głowie. |
Mobilni sprzedawcy docierają do wszędzie. |
Mój ulubiony przykład kreatywności i mobliności. |
Kto powiedział, że tylko jedzenie jest mobilne? |
Krążące po mieście uliczne żarcie. |
Rower i lody. Idealna kombinacja! |
Mobilna kuchnia. Tutaj akurat tortille. |
Domowe napoje: z wiadra do woreczka. |
W woreczkach sprzedaje się wszystko. No o kto powiedział, że ocet musi być w butelce? |
Albo woda? Dlaczego wodę trzeba butelkować? |
Zakupy „na oko” |
Mięso. |
Surowe. |
Bez lodówki!!! |
W dziale rybnym to samo. |
„Te Maria, a słyszałaś, że Juanita…” |
Na targu kupisz wszystko. |
Naprawdę wszystko. |
Załatwisz też wszystko. Wizytę w kantorze. |
U zegarmistrza. |
I u szewca. |
Ten warsztat wystarczy, by być superszewcem. Jedna maszyna i mnóstwo, mnóstwo czasu rozwiążą każdy problem. |
3 KOMENTARZE
Loved it. Superb photos
Prawdziwe zycie trzeciego swiata. Takiej rzeczywistosci nie zobaczysz na tv. Trudno tlumaczyc Europejczykom, lepej zeby zobaczyl wlasnymi oczmi.
Zegarmistrze również są superbohaterami!
Pęknięty zatrzask obudowy wodoszczelej do GoPro, szukając zamiennika sklepach nikt nie wiedział nawet cóż to GoPro. Pozostaje naprawa ….
I tu super zegarmistrz dociął szkiełko od okularów, nawalił kleju, docisnął kamieniem… Trzyma lepiej niż oryginał ! 🙂
Uwielbiam Nikaraguę 🙂