San Juan del Norte jest jedną z tych destynacji, do których wybierasz się tylko dlatego, że tam akurat trafił twój błądzący po mapie palec. O miejscu tym w przewodnikach nie ma prawie nic. Lokalsi wiedzą niewiele więcej. Właściwie tylko tyle, że istnieje. Mapa daje jednak kilka wskazówek. Jest zielono i jest napis „reserva”. Czyli są tam jakieś dzikie, tropikalne lasy. Jest też niebiesko. Błękitna wstążka łączy się z wielką błękitną plamą dumnie noszącą nazwę „Morze Karaibskie”. Czyli mamy wybrzeże i deltę rzeki uchodzącej do morza. Będzie zatem plaża i mnóstwo komarów. I na tym właściwie kończy się moja wiedza o okolicy.
Do San Juan del Norte nie prowadzi żadna droga. Centrum i wschód Nikaragui to jedna wielka zielona plama. Drogi tylko nieśmiało wkraczają na obszar tej zielonej plamy, by wkrótce zdecydować, że to wcale nie był taki dobry pomysł i urwać się w przypadkowym miejscu. Co więcej, w stronę San Juan nie wybierają się wcale. Do miejscowości tej można więc dotrzeć jedynie łódką lub samolotem. Informację o samolotach puszczam mimo uszu. O łódkach notuję, że wypływają z portu w San Carlos, małego miasteczka przy granicy z Kostaryką.
Już samo dotarcie do San Carlos jest wyzwaniem. Jestem na drugim końcu kraju. Autobusy nie jeżdżą. Na ulicy coś tam mówili o Wielkanocy. Może to już dzisiaj? Samochodów też nie ma dużo. Udaje mi się jednak złapać stopa. Dwie godziny w ciężarówce wiozącej drób. Kolejne dwie w tirze jadącym po fasolę. Godzina w bagażniku pickupa i… Przejechałam ledwie jedna trzecią drogi. Jeden autobus, dwa tiry i dwie osobówki później docieram wreszcie do San Carlos. Stąd do San Juan del Norte jest już rzut beretem. Dwanaście godzin w łódce i jesteś na miejscu.
Dwanaście!!!
Łódka jest niewielka. Ma może piętnaście metrów długości. To jednak wcale nie przeszkadza w załadowaniu na nią worów ryżu, fasoli, wielkich bambusowych koszy i przenośnych lodówek. Nie wspominając o pięćdziesięciu pasażerach.
Na tych trzydziestu metrach kwadratowych jest miejsce siedzące dla każdego. Plastikowe krzesełka są jednak tak małe i tak niewygodne, że siedzenia w Ryanairze wydają się szczytem luksusu. Dodajmy do tego kamizelkę ratunkową dla każdego i robi się naprawdę wesoło.
Kolejne godziny spędzam więc wciśnięta między worek z ryżem, a trzech innych pasażerów. Od czasu do czasu, chyba dla rozrywki, łódka zatrzymuje się w różnych punktach kontroli. Wtedy też wszyscy, dla sportu, zakładamy kamizelki ratunkowe. Wygląda na to, że ich noszenie jest obowiązkowe. Jednak w Nikaragui to, co obowiązkowe, kończy się wraz z zasięgiem wzroku urzędnika.
Od czasu do czasu łódka zatrzymuje się by wysadzić pasażerów. Czasem przy brzegu widać domek. Czasem jednak łódka stanie dosłownie pośrodku niczego. Pomiędzy zielonymi krzakami (które niczym nie różnią się od innych zielonych krzaków) wysiądzie osoba lub dwie. Czasem z krzaków wyskoczy ktoś, by odebrać z łódki wielką, wypchaną torbę. Na pokładzie powoli robi się pusto.
Niebawem (czyt: trzy godziny później) docieramy na miejsce. Trzy dni w samochodach, autobusach, ciężarówkach i łódce i wreszcie jestem na miejscu. Wokół nie ma absolutnie nic. Na wschodzie morze, na zachodzie gęsty las. Najbliższa miejscowość znajduje się dwanaście godzin drogi stąd. Mam wrażenie, że jestem na końcu świata.
I wygląda na to, że utknęłam. Najbliższa łódka w dalszą podróż wypływa dopiero za tydzień.
Na takiej łódce podróżuje się do San Juan del Norte. Dwanaście godzin na piętnastu metrach. |
Ciasno! |
Obowiązkowe kamizelki. Na najbliższe pięć minut. |
Jedna z rozrywek – wspinanie się na dach. |
Większość trasy jest ładna, ale nieszczególna. |
Dopiero o zmroku robi się urokliwie. |
Z każdą chwilą coraz bardziej. |
I bardziej. |
2 KOMENTARZE
What an adventure!
Lovely photos
Ladny widok. Zachody slonca tak jak na Key West.