Podróżowanie po uboższych zakątkach świata ma w sobie ten urok, że regularnie spotykasz w nich ludzi, którzy chcą zbawiać świat. Przez lata żyją dostatnim życiem w jednym z Amerykańskich lub Europejskich miast. Mają dobrze płatną pracę, całoroczny karnet na siłownię i najnowszy gadget Apple. Pewnego dnia budzą się jednak z przekonaniem, że to wszystko jest bez sensu. Praca jest „be”, znajomi są „be” i cały ten konsumpcjonizm jest „be”. Rzucają więc pracę, pakują walizki i jadą na drugi koniec świata, by dokarmiać żółwie/budować studnie/odrobaczać dzieci (niepotrzebne skreślić).
Do San Jose de Peten pojechałam z zamiarem, by bliżej poznać jedną z takich osób. Szperając w internetach, całkiem przypadkiem trafiłam na bardzo ciekawy projekt. Trzy małe wioski na północy Gwatemali stawiają na permakulturę i zrównoważony rozwój. Chcą żyć z tego, co sami wyhodują. Po zakupy nie chodzą do sklepu, lecz na własne grządki. Otwarci na zagranicznych przybyszy, oferują miejsca noclegowe u jednej z tutejszych rodzin. Chętni do dzielenia się wiedzą przodków, oferują różnego rodzaju warsztaty. W przeciągu jednego popołudnia możesz zobaczyć jak robi się olej kokosowy czy olej z awokado. Możesz nauczyć się jak ze świeżo zebranych ziaren kakao zrobić czekoladę (tę prawdziwą, która pochodzi od bogów i wzmaga potencję). Rdzenna ludność chętnie wytłumaczy Ci tajniki kalendarza Majów i zaznajomi z leczniczymi właściwościami roślin występujących w lesie tropikalnym. A jeśli masz nieco więcej czasu, możesz nauczyć się jak tkać hamak czy jak wydłubać w pniu drzewa własny kajak. Pragmatyczni przybysze mogą się uczyć hiszpaskiego, a Ci bardziej ciekawi świata jednego z lokalnych języków – Q’eqchi’ lub Maya Itza.
Projekt pełny pomysłów, dobrej woli i świetnej organizacji. Dobrze zbudowana strona internetowa, obecność we wszystkiego rodzaju mediach społecznościowych, dobrze opisana oferta i przejrzyste ceny. To wszystko brzmi świetnie ale nijak nie pasuje do zwyczajów panujących w Gwatemali. Tu informacji nie zdobywa się przez internet, a przy pomocy poczty pantoflowej. Potrzebujesz naprawić buty? Po prostu spytaj jakiegoś Juana. On spyta Fernando, Fernando spyta Jorge, a Jorge spyta Pabla. Ani się obejrzysz, a zdziwiony będziesz zostawiać swoje mokasyny do naprawy w punkcie ksero. To pozwala zrozumieć dlaczego coś takiego jak „oferta” nie istnieje. W ofercie jest po prostu wszystko, co przyjdzie Ci do głowy. W restauracji możesz wybrać dowolne danie z menu. Jednak równie dobrze możesz porozmawiać z kucharką i przekonać ją, by przygotowała Ci to, na co akurat masz ochotę. Możesz być w miejscu, które w ofercie ma tylko steki. Jednak jeśli tylko do nich zagadasz, a w kuchni mają mleko i jajka, chętnie przyrządzą ci naleśniki. Ceny są raczej umowne i są wypadkową twojego uporu i uporu sprzedawcy.
Obraz projektu nijak nie pasował do mojego obrazu Gwatemali. Gwatemalczycy to ludzie do rany przyłóż, ale ich umiejętności organizacyjne są raczej mizerne. Było więc oczywiste, że za tymi pomysłami stoi ktoś jeszcze. Jakiś szalony biały człowiek, który przeniósł się z wielkiego miasta na Gwatemalską prowincję i usiłuje obudzić w lokalnej ludności ducha przedsiębiorczości. Jedyna informacja, jaką znalazłam o organizatorze tego przedsięwzięcia mówiła: “Naszym celem jest pomoc biednym gwatemalskim rodzinom, promocaj permakultury, płacenie rachunków na czas i zapewnienie Ci niesamowitego doświadczenia podczas Twojej podróży”. Niewiele, prawda? Ciekawa kim jest ta osoba i dlaczego to robi, wybrałam się do San Jose de Peten, malutkiej wioski pośrodku niczego.
– Dobry wieczór. Jestem Magda. Dzwoniłam wczoraj w sprawie mojego pobytu tutaj. – zwracam się do mężczyzny w średnim wieku.
– Hej, hej. Jestem Memo. Miło mi Cię poznać – odpowiada z silnym Amerykaskim akcentem. – Masz jakieś urządzenie z dostępem do internetu?
– Yyyy. Tak, mam smartfona – odpowiadam zmieszana. Po kiego grzyba mi internet? Z tego, co mi wiadomo nie jest potrzebny do robienia czekolady ani do tkania hamaków.
– Świetnie. Twój pobyt tutaj zaczyna się od przeczytania opisu projektu. Conieco już pewnie widziałaś na stronie internetowej. Po zalogowaniu się na ten adres zobaczysz jednak kompletny opis tego, co robimy. Tam pewnie znajdziesz odpowiedź na więkoszość Twoich pytan. A na resztę odpowiem Ci jutro. – tłumaczy Memo. – Dostęp do internetu kosztuje 5 quetzali (gwatemalska waluta) dziennie. Płatne z góry.
– Słucham? – dopytuję, bo przecież chyba się przesłyszałam.
– Jeśli chcesz korzystać z WiFi, musisz zapłacić mi teraz 5 quetzali.
– A jeśli nie chcę? Ja nie przyjechałam tu by siedzieć na internecie, tylko by poznać ciekawych ludzi.
– To Twoja sprawa. Pamiętaj jednak, że nie możesz wziąć udziału w projekcie bez przeczytania wprowadzenia, które dostępne jest online.
– Czyli jeśli dobrze zrozumiałam, żeby wogóle dowiedzieć się, co robicie muszę zapłacić Ci wpisowe?
– Nie, możesz przecież iść do kafejki internetowej – odpowiada Memo. Do kafejki. W Gwatemalskiej wiosce, która nie liczy więcej niż kilkaset mieszkaców. Jasne. Na pewno jest za rogiem, dwie przecznice za stajnią jednorożców.
-Przecież to jest absurdalne. Nie możesz mi po prostu wytłumaczyć, co robicie?– odpowiadam wyciągając z portfela 5 quetzali. To dwa złote. Jestem w szkou, że w ogóle prowadzimy tę dyskusję.
– Nie, nie będę nic Ci tłumaczył. Weź te swoje 5 quetzali i zmykaj. Miałem fatalny dzień, a Ty mi jeszcze pogarszasz nastrój. Tu masz adres strony, na której jest wprowadzenie.
– Nie. Jeśli dałam Ci te pieniądze, to dlatego, że podjęłam taką decyzję. Nie widzę podowu, by ją zmieniać. Czy wszystko w porządku? – staram się trzymać nerwy na wodzy. Może faktycznie coś się stało?
– Nie mam ochoty więcej z Tobą dyskutować. Przeczytaj to i widzimy się jutro – odpowiada Memo obracając się na pięcie.
Zostaję sama pośrodku pokoju. W ręce ściskam niewielki papierek. Wyciągam telefon i wpisuję podany mi adres. Nie podoba mi się to wszystko. Nie mam ochoty nic czytać. Chcę rozmawiać, dzielić się historiami i dyskutować na niewygodne tematy. Poznawać ludzi w interakcji. Sterczę tu jednak jak kołek gapiąc się w ekran smartfona. Najchętniej zebrałabym swoje manatki i pojechała dalej. Wmawiam jednak sobie, że nie należy wszystkiego osądzać tak pochopnie. To ciekawy projekt, a za ciekawym projektem musi stać ciekawa osoba. Może i jest opryskliwy, ale przecież każdemu może trafić się zły dzień.
Czytam więc to, co mam przeczytać. Projekt powstał pół roku temu z zamiłowania do kultury Majów. Jego organizator i gospodarz większość swego życia spędził w Stanach. Jako że jego jego ojciec był właścicielem refinerii, wiódł całkiem dostatnie życie. On sam zajmował się marketingiem internetowym. Miesięczne obroty nierzadko przekraczały milion dolarów. Poza pracą miał też hobby. Samochody. Audi, BMW, Bimota, Ducati, Porshe… To wszystko mieściło się w jego garażu. Do czasu, aż zdał sobie sprawę, że to bez sensu i przeprowadził się do Gwatemali. Zakochał się w kraju i jego ludziach. Od tej pory angażuje się w różne inicjatywy na rzecz rozwoju społecznego. Nad tą pracował przez dwa lata i kilka miesięcy temu wreszcie udało mu się ją uruchomić.
Brzmi ciekawie. Zapominam o drobnym spięciu i na nowo nabieram ochoty, by poznać mojego gospodarza. Gdy tylko pojawia się w zasięgu wzroku zagajam rozmowę. On opowiada mi o tym, jak funkcjonuje (czy raczej: nie funkcjonuje) lokalny transport, ja jemu o tym, jak przyjechałam tu na dachu autobusu. Atmosfera się rozluznia. Anegdota za anegdotą wymieniamy się subiektywnymi wrażeniami o Gwatemali. W pewnym momencie jednak Memo sprowadza mnie na ziemię:
-Starczy tego. Dopiero przyjechała, a już opowiadam jej najlepsze historie. Dobranoc.
Ponownie więc zostaję sama z poczuciem, że wylano na mnie wiadro pomyj. Powtarzam jednak sobie, że na pewno jest na to jakieś wytłumaczenie, że przecież każdy może mieć zły dzień. Mam nadzieję, że jutro dowiem się czegoś więcej. Tymczasem wracam do lektury.
By projekt mógł przetrwać, potrzebujemy Twojego wsparcia. Najlepsze, co możesz zrobić, to po prostu zapisać się na jeden z naszych warsztatów. Całość twojego wkładu idzie bezpośrednio do lokalnych rodzin. Potrzebujemy jednak również Twoich rekomencacji. Deal jest prosty. Jak tylko zameldujesz się u tutejszej rodziny, wystawiamy Ci recenzję. Że jesteś wspaniały, super, czadowy. W zamian oczekujemy tego samego. Napisz nam dobrą recenzję, a będziesz mógł przez jeden dzień za darmo korzystać z internetu.
Nagle dociera do mnie jak płytkie jest to wszystko. Ogarnia mnie przytłaczające wrażenie, że w tu wcale nie chodzi o pomoc biednym rodzinom, o pobudzanie lokalnej przedsiębiorczości ani o rozwój społeczny. Tu nie chodzi nawet o poprawę standardu życia w wiejskiej Gwatemali. Tu chodzi po prostu o łechtanie własnego ego. O kreowanie poczucia, że robi się coś dobrego i o szukanie aplauzu.
Z Memo. Dobra mina do złej gry. |
1 KOMENTARZ
Hamerykanin pełna gębą.