Sala odlotów. Ściskając w ręku paszport, patrzę jak dwie walizki wypchane po brzegi szamponami i pastami do zębów znikają za czarną płachtą. Za kilka godzin powinnam być już na Kubie. Oddam je prawowitym właścicielom i będę mogła beztrosko szwendać się po ulicach Hawany. Gdy udaję się na odprawę, Wilbert udziela mi ostatnich wskazówek:
– Zwykle wszystko przebiega bez problemu. Nadajesz nasze walizki i jakby nigdy nic odbierasz je na lotnisku w Hawanie. Przechodzisz kontrolę paszportową i już po stronie kubańskiej oddajesz bagaż mojej znajomej. Czasem jednak zdarzają się komplikacje. Jeden raz na sto walizki są poddawane rewizji. Może się zdarzyć, że gdy na lotnisku zobaczą taką ilość kosmetyków, zaczną podejrzewać, że to na handel. Gdy wieziesz walizkę pełną mydeł, może to budzić podejrzenia. Zwykle nie ma problemu, bo nie nadaję tylko jednego produktu. Staram się mieszać towar i wysyłać wszystkiego po trochu. Pasty do zębów, mydła, perfumy, paski i tusze do rzęs. Im bardziej zdywersyfikowane, tym lepiej. Czasem jednak i to nie wystarcza. Celnicy nabierają podejrzeń i oznaczają walizkę literami ”CK” – charakter komercyjny. Jeśli będą Cię pytać, dlaczego wieziesz tyle kosmetyków, powiedz po prostu, że to prezenty. Słyszałaś, że na Kubie te produkty są ciężko dostępne i znajomi poradzili Ci, żeby takimi właśnie rzeczami obdarowywać lokalną ludność. Jeśli to ich nie przekona, skierują Cię do rewizji. Będą dokładnie przeglądać zawartość walizki i, jeśli przekracza dozwolone kwoty importu, każą Ci zapłacić podatek. W twoim wypadku będzie około 100$. Po prostu zapłać, a my oddamy Ci te pieniądze. Nawet jeśli raz na jakiś czas zapłacę taki podatek, ten biznes wciąż mi się opłaca.
-Czyli rewizja nie jest standardową procedurą? – dopytuję. – Mam po prostu odebrać walizki i wyjść z lotniska jakby nigdy nic?
– Dokładnie – odpowiada Wilbert. – Ten scenariusz jest najgorszym, który może Ci się przytrafić. Rewizja bagażu zdarza się jeden raz na sto. Ale tak, zdarza się.
Oczywiście musiała zdarzyć się mi.
Ląduję w Hawanie, odbieram walizki i udaję się w stronę wyjścia z napisem „Nic do oclenia”. Drogę jednak blokuje mi młoda urzędniczka:
-Dzień dobry. Przeprowadzamy rutynową kontrolę. Mogę zadać pani kilka pytań?
No świetnie. Man nadzieję, że to faktycznie jest rutynowe i na kilku pytaniach się skończy.
-Skąd pani leci? Gdzie pani mieszka? Od kiedy jest pani poza domem? Jak długo będzie pani na Kubie? Kto odbierze panią z lotniska? Gdzie się pani zatrzyma? Ile gotówki ma pani przy sobie? A karta kredytowa? – celniczka dosłownie zasypuje mnie pytaniami, skrupulatnie notując każdą odpowiedź.
Te standardowe pytania pozwalają i wierzyć, że kontrola jest faktycznie na chybił trafił. Ale tylko do czasu.
-Dlaczego wiezie pani tyle kosmetyków? – dopytuje urzędniczka, zdradzając jednocześnie, że gdzieś na zapleczach moja walizka została już dokładnie przekopana.
-To preznty. Słyszałam, że na Kubie ciężko o te produkty. Pomyślałam więc, że to najlepsze podarunki, jakie mogę ze sobą zabrać. – odpowiadam, głęboko wierząc w to, co mówię.
Na świstku papieru gęsto wypełnionym moimi danymi, celniczka notuje tę odpowiedź, po czym zwraca się do mnie:
-Proszę tędy.
Przechodzę przez kolejną koltrolę, walizki przejeżdżają przez kolejny skaner. Z pola widzenia znika celniczka, która przed chwilą zasypywała mnie pytaniami. W jej miejsce pojawia się kilku innych urzędników. Ktoś łapie za flamaster i oznacza mój bagaż literkami „CK”.
No świetnie. Po prostu rewelacyjnie. Zwykle wszystko przebiega bez problemu. Rewizje zdarzają się rzadko. Może jeden raz na sto – odgrywam w myślach słowa Wilberta. Jeden raz na sto, tak? I musiało trafić na mnie!
Pięć minut później stoję w ogromnej kolejce do niewiadomo czego. Przede mną stoi kobieta ze stertą bagażu wyższą niż ona sama. Walizka na walizce, cztery poziomy. Facet z lewej jest niewiele lepszy. Na wózku, który ma przed sobą pcha kilka, jeśli nie kilkanaście ogromnych pudeł. Mężczyzna za mną walczy z grawitacją, próbując nadać formę swojej stercie kartonów i dwóm oponom. Właściwie to wszyscy w tej kolejce wyglądają podobnie: mały ludzik z ogromną stertą bagażu ledwie mieszczącą się na wózku. Ludzie wiozą ze sobą dosłownie wszystko: od trzymetrowych telewizorów plazmowych, przez kilmatyzatory ścienne, wiatraki i kuchenki mikrofalowe, aż po opony samochodowe i papier toaletowy. I to wszystko w ramach bagażu samolotowego!
Chciałabym móc powiedzieć, że stertu bagażu (wraz z ich właścicielami) powoli znikają z pola widzenia. Jednak wcale tak nie jest. Wypchana po brzegi sala pozostaje tak samo wypchana. Kolejka nie ruszyła się prawie w ogóle. Jestem tu od ponad godziny, a jedyne, co się zmieniło to pozy przybrane przez oczekujących i ustawienie kilku opon. Ktoś mógłby pomyśleć, że urząd celny jest już zamknięty, że nie ma nikogo, kto obsługiwałby petentów. Nic z tych rzeczy. Wokół jest mnóstwo urzędników, którzy zdają się pracować. Tylko że oni mają czas, duuuuużo czasu.
Czekam więc dalej. Zapoznałam się już dokładnie z najpopularniejszymi produktami na lotnisku. Policzyłam dwukrotnie ilość oczekujących i klimatyzatorów. Wyliczyłam, że na głowę przypada średnio 1,8 klimatyzatora ściennego. Drugim najpopularniejszym produktem są opony: 0,73 opony na łebka. I nic. Kolejka ani drgnęła. Studiuję więc dokładnie skład czekoladek, które wiezie babeczka przede mną. Dalej nic. Urzędniczka, która nas obsługuje od dwudziestu minut gapi się niemo na swoje paznokcie. Nie obchodzi ją liczba osób ani upływający czas. Ba! Nie obchodzi ją nawet facet, którego teraz obsługuje. Od dwudziestu minut liczą się tylko paznokcie. Mnie w międzyczasie zafascynowała instrukcja obsługi gaśnicy. W razie pożaru należy zdjąć gaśnicę z wieszaka i podbiec z nią do miejsca pożaru. Następnie należy zerwać plombę i zawleczkę. Po uruchomieniu dźwigni… Ooo! Coś się ruszyło! Po dwóch godzinach i siedemnastu minutach oczekiwania, jedna z urzędniczek przyjęła kolejnego petenta. Jej koleżanka dalej patrzy się zafascynowana na swoje paznokcie.
Czekam, czekam i czekam. Tik tak, tik tok. Przede mna jest już tylko jedna osoba. Tik tok, tik tok. Celniczka paznokciana przestała się patrzeć na swoje dłonie i zniknęła za jakimiś drzwiami. W jej miejscu nie pojawił się nikt nowy. Zdezorientowany petent, którego obsługiwała ustawia się w innej kolejce. Ja czekam dalej. Czekam, czekam i czekam. Tik tak, tik tak. Obserwuję jak wózki są rozładowywane, bagaże otwierane, ważone, mierzone i ponownie szczelnie zamykane. Waży i mierzy się wszystko, łącznie z papierem toaletowym. Niewiele rozumiem o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno czekanie jest tego kluczowym elementem. Czekam więc dalej. Tik tak, tik tak. Studiuję dokładnie mapę Hawany i jeszcze dokładniej ilość plam na moich trampkach. Czekam. Czekam, czekam i czekam. Jedna z celniczek pozwoliła odejść gościowi, którego obsługiwała przez dobre dwie godziny. Babeczka przede mną podrywa się. Ale nic z tego. Spokojnie! Urzędniczka hamuje ją ruchem ręki i zajmuje się porządkowania niemal pustego biurka. Dwukrotnie przegląda wszystkie papiery i układa je w porządku alfabetycznym. Przez kilkanaście minut szuka najlepszego miejsca w szufladzie by je ułożyć. Strzepuje okruszki, poleruje blat i ustawia biurko pod odpowienim kątem. A gdy już masz wrażenie, że wreszcie skończyła, że więcej nie może już zrobić, zabiera się do analizowania długopisów leżących na biurku. Jeden po drugim przechodzą szczegółową kontrolę: czujnym okiem czyta wygrawerowane na nich napisy, szacuje długość, sprawdza ich kolor i grubość linii. Żeby to zrobić trzeba jednak znaleźć kawałek papieru, co wcale nie jest takie proste. Żadna z koleżanek celniczek nie ma bowiem kawałka papieru. Znika na dziesięć minut, by wrócić do niemal doskonałego biurka ze świstkiem papieru. Teraz już może zająć się kontrolą długopisów. Jeden po drugim, wypróbowany zostaje na tym zdobytym z trudem kawałku papieru. A gdy wreszcie wszystkie są przetestowane i ułożone w odpowiedniej kolejności, przychodzi czas na kolejnego petenta. To wciąż jednak nie moja kolej. Ja czekam dalej.
Czekam i czekam. Tik tak, tik tok. Przeczytałam już niemal cały przedownik po Kubie, przejrzałam wszystkie zdjęcia na telefonie i wypytałam o wszystkie szczegóły podróży moją kolejkową sąsiadkę. To jednak nie wystarcza. Wygląda na to, że celniczki potrzebują dużo więcej czasu. Czekam więc dalej. Tik tak, tik tok. Zaczynają fascynować mnie świetlówki zainstalowane na śuficie. Ciekawie ile takich potrzeba by oświetlić całe lotnisko? Jeśli w tym pomieszczeniu są cztery, a przeszłam już przez trzy inne pomieszczenia…
-Następny! – z moich rozmyślań wyrywa mnie celniczka paznokciana. Zajęta świetlówkami, nawet nie zauważyłam kiedy zmaterializowała się przy swoim biurku.
Z werwą udaję się w jej stronę. Moje walizki to pikuś w porównaniu z tym, co wiozą inni. To nie powinno zająć zbyt dużo czasu.
-Dzień dobry. Jak mogę pani pomóc? Ustawiono mnie w tej kolejce i nie za bardzo wiem dlaczego… – staram się nawiązać rozmowę.
-Otwórz to – odpowiada sucho paznokciana, wskazując na moją walizkę.
Układam obie torby na biurku i otwieram klapki.
-Proszę. Tu są kosmetyki i trochę ubrań. Nie mam nic innego. – mówię, pokazując zawartość torby.
-Wyciągnij to – kontunuuje bezosobowo urzędniczka.
Pudełeczko po pudełeczku, buteleczka po buteleczce, tubka po tubce, opróżniam zawartość walizek. Staram się robić to z uwagą, by nie rozbił się żaden flakon perfum i nie wylał żaden szampon. Paznokciana gapi się na mnie niemo. Nie przegląda moich rzeczy, nie pomaga mi w opróżnianiu torby. Nie odpowiada na moje próby zagajenia rozmowi. Właściwie to nie robi nic. Po prostu stoi i patrzy się w pustkę. Przez piętnaście minut.
Gdy kończę dwa czterometrowe stoły gęsto wypełnione są kosmetykami. Dziesiątki szamponów, legginsów, dezodorantów i bóg wie czego. Aż to tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, że jest tego tak dużo. Tylko z tego, co wiozę możnaby otworzyć nieźle zaopatrzony sklep…
Paznokciana wiciąga z szuflady małą książeczkę i zaczyna ją kartkować:
-Szampon. Hmm… Szampon. Dziesięć. – mówi sama do siebie w chwili, gdy trafia na właściwą stronę.
Milczę. Nie za bardzo wiem o co jej chodzi.
-Dziesięć – zwraca się do mnie, wskazując na butelki szamponu.
-Nie rozumiem… – odpowiadam zmieszana.
-Dziesięć. Schowaj do torby dziesięć.
Pakuję dziesięć butelek, a urzędniczka znów zatapia się w lekturze.
-Pasta do zębów… Pasta. Pasta. Dwadzieścia – mówi, nie podnosząc wzroku znad książeczki.
Bez pytania chowam dwadzieścia tubek pasty.
-Dezodorant. – chwila ciszy. Chyba nie tak łatwo znaleźc dezodorant. – Dezodorant… – mruczy wertując książeczkę. – To jest dezodorant, tak? – zwraca się do mnie z pytaniem. Kiwam głową. – Dezodorant. Dwanaście.
Pakuję dwanaście dezodorantów i zastanawiam się, co stanie się z całą resztą. Jest ich przynajmniej pięćdziesiąt!
-Odżywka. Odżywka… – tym razem urzędniczka wertuje książeczkę dwukrotnie. Przez pięć minut nie znajduje nic. Nagle wyrywa się z letargui krzyczy:
-Jeanette! Jeanette! Ile odżywek?
-Sprawdź pod „produkty do włosów”!!! – wrzeszczy jej koleżanka.
Paznkonciana ponownie wertuje więc książeczkę mrucząc tym razem: „produkty do włosów”.Gdy wreszcie znajduje odpowiednią stronę, zwraca się do mnie, pokazując na stojące obok siebie szampony i odżywki:
– Dziesięć. Jedno albo drugie: dziesięć.
Nie pakuję więc nic. Produkt po produkcie, paznokciana sprawdza dozwolone ilości każdego artukułu. Legginsy – czterdzieści. Buty – osiem. Perfumy – piętnaście. Odświeżacz WC – cztery. Mydło – trzydzieści. Żel do włosów – dziesięć, razem z szamponami. Odpowiednie ilości pomału znikają z biurka.
– Jak to się nazywa? – pyta urzędniczka wskazując na tusz do rzęs.
– Nie mam pojęcia. Po polsku tusz do rzęs, po angielsku mascara, ale po hiszpańsku? Pani nie wie? – dziwię się.
Cisza. Paznokciana weruje książeczkę. Wygląda na to, że nic nie znalazła pod „tusz do rzęs” ani „mascara”.
-Jeanette! JEANETTE!!! – drze się na całe gardło.
-COOO? – odpowada równie donośnie niejaka Jeanette.
-CO TO JEST?! – krzyczy, unosząc wysoko tusz.
-Mascara.
-ALE TU NIE MA MASCARY!!!
-Sprawdź pod „produkty do makijażu”! – radzi Jeanette.
Paznokciana ponownie zatraca się w lekturze. Po kilku minutach słyszę:
-JEANETTE! TO CHYBA TYLKO DZIESIĘĆ!
-NOOO… – odpowiada równie donośnie Jeanette.
Nie pytam o nic. Pakuję dziesięć. Później jeszcze pięć cieni do powiek, osiem żeli pod prysznic, dwa paski i piętnaście szczoteczek do zębów. Jeanette pomaga nam jeszcze dwa razy. Słusznie zwraca uwagę, że cień do powiek to też produkt to makijażu,a szczoteczka do produkt do higieny jamy ustnej. Czterdzieści minut i jakieś pięćdziesiąt kosmetyków później procedura dobiega końca. Sprawdziłyśmy już wszystko. Liczę, że teraz pozostaje mi tylko zapłacić podatek za resztę i wreszcie mogę udać się na podbój Hawany!
Nic z tego.
– Ile muszę zapłacić za resztę? – dopytuję.
-To zostanie zdekomisjonowane.
-Ale jak to? Nie mogę tego zabrać?
-Nie. Tylko to, co wyliczyłyśmy. Takie są kwoty – odpowiada urzędniczka.
-A mogę chociaż dostać potwierdzenie, że to zostaje skonfiskowane?
-Taaak – odpowiada, grzebiąc leniwie w papierach.
– Szampon. Jeden, dwa, trzy… – liczy pomału pozostałe szampony.
-Dwanaście. Jest ich dwanaście. – próbuje jakoś przyspieszyć całą procedurę. Już dobre półtorej godziny przeglądamy moje walizki!
-Jeszcze raz. Jeden, dwa, trzy, cztery… Dwanaście. Dwanaście szamponów – mówi sama do siebie, puszczając moje słowa mimo uszu. Pomału kaligrafuje liczbę dwanaście na protokole.
Nagle z biurka wyjmuje otwiera wielki wór i wrzuca do niego jedna po drugiej butelki skonfiskowanego szamponu, licząc przy tym pomału:
-Jeden… Dwa… Trzy… Cztery…
Boże przenajświętszy! Już trzy razy policzyła, że jest ich dwanaście!
-… Dziesięć… Jedenaście… Dwanaście.
No tak, dwanaście, a ile miało być? Pomału zaczynam się irytować.
-Dwanaście – mruczy do siebie podpisując protokół.
Po co ja się prosiłam o ten protokół? Po co???
-Co to jest? – pyta ponownie pokazując na dezodorant.
-Dezodorant. Dwadzieścia. – próbuję jakoś przyspieszyć to wszystko.
-Jeden… Dwa… Trzy… Cztery… Pięć… Sześć… Ile to było? Jeszcze raz: jeden… dwa… trzy… cztery… pięć… – serio, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak wolno liczył. Nawet dzieci w przedszkolu są lepsze w matmie! – Dziewiętnaście… Dwadzieścia. Dwadzieścia dezodorantów.
Czekaj… Czy nie powiedziałam Ci przed chwilą, że jest ich dwadzieścia?
Dwadzieścia tubek znika pomału w zielonym worku. Oczywiście przy wrzucaniu są raz jeszcze skrupulatnie policzone…
Czterdzieści legginsów, piętnaście odżywek i dwadzieścia pięć mydeł później moja cierpliwość jest już na skraju wytrzymałości. Próbuję policzyć wszystko szybciutko, ale moje słowa odbijają się mimo uszu. Każdy prodkut przeliczony został dwa, jeśli nie trzy razy. A legginsów było czterdzieści!!!
– Otwórz to – zwraca się do mnie celniczka, pokazując na zafoliowany cień do powiek.
-To cień do powiek – mówię, otwierając folię. Zdaje się, że tak informacja także nie dociera do paznokcianej.
-Jeanette! JEANETTE! – drze się urzędniczka.
-Nooo? – odpowiada tamta.
-CO TO JEST?
-POCZEKAJ CHWILĘ!!!
Po czym patrzymy się niemo przez dziesięć minut na cień do powiek, zanim przyjdzie do nas Jeanette.
-Co to jest? – pyta paznokciana.
-Cień do powiek chyba. Maria! MARIAAA!!!
-COO? – wrzeszczy trzecia
-TO JEST CIEŃ DO POWIEK??? – pyta Jeanette.
-NOOO!
Cień do powiek. Po piętnastu minutach długich konsultacji wspólny komitet lotniskowy orzekł, że mamy doczynienia z cieniem do powiek. Aaaa. Oddychaj Magda, Oddychaj.
-Cień do powiek… – mruczy paznokciana powoli kaligrafując tę skomplikowaną nazwę. – Jeden… Dwa… Trzy…
-Dwadzieścia osiem. Jest ich dwadzieścia osiem.
-Jeden… Dwa… Trzy… Cztery… Pięć… Sześć… – liczy żółwim tempem paznokciana. Ja za wszelką cenę staram się nie wybuchnąć. – …Dwadzieścia sześć… Dwadzieścia siedem. Dwadzieścia siedem cieni do powiek – podsumowuje paznokciana.
Plus jeden, który właśnie otworzyłam – mówię sobie w myślach. Dziwnym trafem ten jeden jednak znika, a w worku (i w protokole) ląduje dwadzieścia siedem.
Kolejne minuty przynoszą dwadzieścia dwa flakoniki perfum (liczone trzykrotnie), trzynaście odżywek do włosów (zakwalifikowane przy pomocy Jeanette jako kosmetyki do pielęgnacji włosów), dwadzieścia szczoteczek do zębów (policzone bezbłędnie za pierwszym razem), czterdzieści osiem tuszy do rzęs (czterdzieści siedem zanotowanych w protokole, jeden w dziwny sposób znika ze stołu) i siedemnaście żeli pod prysznic (liczone czerokrotnie). Po długich bataliach z matematyką, worek zostaje zaplombowany, a protokół podpisany (mam nawet podpis Jeanette). A gdy wreszcie zbieram się do wyjścia, dowiaduję się, że jeszcze muszę zapłacić karę.
-Karę? Ale jak to? – pytam zbulwersowana. Sześć godzin czekania i teraz jeszcze to!
-60 dolarów. Za przewożenie niedozwolnoej ilości towarów.
-To ja wydaję własne pieniądze po to, by kupić kosmetyki i podarować je w prezencie twoim towarzyszom, a ty nakładasz na mnie karę? Proszę rodzinę i znajomych, by wspomogli mnie w kupnie darów dla Kubańczyków, a wy nie tylko zabieracie mi połowę prezentów, które przywiozłam, ale chcecie nałożyć na mnie grzywnę? – wybucham.
-Poczekaj… Jeanette! JEANETTE!!!
-No?
-CHODŹ TU NA CHWILĘ!
Po chwili pertraktuję z samą Jeanette. Jestem zmęczona, zirytowana i zbulwersowana do szpiku kości. Wygarniam im, że konfiskują prezenty przeznaczone dla biednych Kubańczyków. Że przecież nie przywożę tego na handel, nie będę miała z tego żadnych korzyści. Że zajęło mi całe tygodnie zbieranie darowizn w Polsce…
Trzyosobowym komitetem lotniskowym decydujemy o grzywnie w wysokości 12 dolarów. Mogę opuścić lotnisko.
1 KOMENTARZ
Szacun!!! Naprawdę podziwiam Cie ! Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy i relację z samej Hawany !!!!!
Pozdrawiam i ściskam mocno :*