Ściągając słońce ruszyłam na południe, w stronę Pacyfiku. Na poprawę pogody nie trzeba było długo czekać. Dziesięć minut marszu w dół i już mam wrażenie, że pada jakby mniej. Tak delikatnie, że właściwie mam ochotę wrócić z powrotem do Lost and Found. Rozsądek jednak zwycięża(tam przecież wciąż leje jak z cebra!) i wsiadam do autobusu jadącego na południe, w stronę Pacyfiku. Tam deszczy najwcześniej spodziewać się można w kwietniu, czyli za jakieś trzy miesiące. To wystarczająco dużo czasu, by dotrzeć na miejsce, wysuszyć ubrania i nacieszyć się słoneczną plażą.
W drodze spotykam dwie znajome twarze. To para Anglików, która poprzednie dni również spędziła w hostelu Lost and Found. Podobnie jak ja kierują się na południe, w stronę miasta David. O dziwo, kierowcy podają jednak inna nazwę miejscowości. Pytam więc:
-Gualaca? To nie jedziecie na południe, do David?
-Tak, ale najpierw postój w Gualaca.
-Hmm. Nigdy nie słyszałam o tej miejscowości. A co tam właściwie jest?
-To mała wioska. I to nie wioska nas interesuje, tylko mały kanion, który znajduje się w okolicy.
-Brzmi ciekawie! A mogę do Was dołączyć?
Sprzeciwu nie było. Był nawet mały entuzjazm. Pół godziny później byliśmy już w Gualace (Słońce! Jest słońce!) Miejscowość była bardzo niepozorna. Kanion jednak robił wrażenie.
-Gualaca? To nie jedziecie na południe, do David?
-Tak, ale najpierw postój w Gualaca.
-Hmm. Nigdy nie słyszałam o tej miejscowości. A co tam właściwie jest?
-To mała wioska. I to nie wioska nas interesuje, tylko mały kanion, który znajduje się w okolicy.
-Brzmi ciekawie! A mogę do Was dołączyć?
Sprzeciwu nie było. Był nawet mały entuzjazm. Pół godziny później byliśmy już w Gualace (Słońce! Jest słońce!) Miejscowość była bardzo niepozorna. Kanion jednak robił wrażenie.
Kanion to jednak za dużo powiedziane. Słowo minikanion chyba lepiej oddaje naturę tego miejsca. To nic innego jak miejsce, w którym rzeka wyżłobiła głęboką wyrwę w glebie. I owszem, wygląda to jak kanion. Wymiary nie pozwalają jednak nadać mu miana kanionu. Przepaść ma raptem kilka metrów głębokości. Dwa, trzy, w najwyższych miejscach może pięć. Nie jest też długa. Spacer wzdłuż zajmuje dosłownie pięć minut. I to wolnym tempem. Stąd też nazwa minikanion.
Miniaturowe wymiary kanionu nie przeszkadzają tutejszej ludności w cieszeniu się tym miejscem. Lokalsi przyjezdżają tu by odpocząć i popluskać się w wodzie. Co odważniejsi stają na krawędzi przepaści i… skaczą. Rzeka jest tu na tyle głęboka, że nawet skok z wysokości pięciu merów jest bezpieczny.
Ja zaczynam spokojnie, od kąpieli w rzece. Już samo przepłynięcie minikanionu robi wrażenie. Możesz dać się ponieść rzece i przez kilkaset metrów po prostu podziwiać strome brzegi. Na lewo skalna ściana, na prawo skalna ściana. Rzeka jest szeroka na trzy, może cztery metry. Tylko taki wycinek nieba możesz więc dostrzec nad głową. To na prawdę kanion w pigułce!
Przepaść widziana z dołu nie wydaje się aż tak wielka. Decyduję się więc na skok. Wychodzę powoli na brzeg, patrzę w dół. Nie. To jednak jest wysoko. I to bardzo! A co jeśli dotkniesz dna? Rozważania te przerywa mi plusk kilka metrów dalej. To miejsce jest przecież stworzone do skoków! Krok w przód i… Plusk! Ooo. Żyję. I niczego nie dotknęłam. Czyli jest głęboko. I sympatycznie. To która ściana jest najwyższa?
Kilkanaście (kilkadziesiąt?) skoków później zbieram manatki i ruszam w dalszą drogę. Liczę, że ten nieplanowany postój pozwoli mi dotrzeć do wybrzeży Pacyfiku jeszcze przed zachodem słońca.