Jestem pośrodku wielkiej sali. We mnie wpatrują się sto czterdzieści dwie pary oczu. Policzyłam dokładnie: czternaście rzędów po osiem krzeseł, wszystkie gęsto wypełnione.
Jestem pośrodku wielkiej sali. We mnie wpatrują się sto czterdzieści dwie pary oczu. Policzyłam dokładnie: czternaście rzędów po osiem krzeseł, wszystkie gęsto wypełnione.
Quetzaltenango, Gwatemala. Siedzę w jednej z nielicznych kawiarenek, gdzie powinien być internet. Przyglądam się niemo jak doskonale biała pianka capuccino powoli zanika. Zastanawiam się dlaczego w półmilionowym mieście są tylko trzy takie miejsca. I dlaczego właściwie „powinien być” jest najlepszym określeniem, jakiego mogę użyć?
Dzień niepodległości to raczej smutny obraz. To szare, listopadowe popołudnia otulone słotą. To podniosłe pieśni rozbrzmiewające w radio już od samego rana. To transmisje na żywo ze składania kwiatów przy Grobie Nieznanego Żołnierza. To pełne powagi i dumy przemówienia prezydenta.
Podróżowanie po uboższych zakątkach świata ma w sobie ten urok, że regularnie spotykasz w nich ludzi, którzy chcą zbawiać świat. Przez lata żyją dostatnim życiem w jednym z Amerykańskich lub Europejskich miast. Mają dobrze płatną pracę, całoroczny karnet na siłownię i najnowszy gadget Apple.
Są tropiki, są więc i komary. Niezliczone ilości komarów. Do tego dochodzi cała chmara innego latającego świństwa o bliżej nieokreślonej nazwie. Jedne uciekają przy zetknięciu z wonią repelentów, inne nic sobie z tego nie robią.
Trudnodostępne, oddalone od wszystkiego wyżyny Gwatemali. Doskonale zielone pagórki i wijące się pomiędzy nimi niebieskie wstążki rzeki. Nietknięty przez cywilizację gęsty las skrywający w sobie serię naturalnych, wykutych w skale basenów. Krystalicznie czysta woda spływająca leniwie po wapiennych stopniach.
Gwatemala może pochwalić się 36 wulkanami. Nigdy nie miałam za ambicję wspiąć się na wszystkie. A nawet jeśli kiedyś przeszło mi to przez myśl, byłam po prostu zbyt zmęczona by to rozważać.
W Ameryce Środkowej każdy buduje co chce i jak chce. Na wiele rzeczy nie trzeba pozwolenia, a nawet jeśli trzeba – mało kto się tym przejmuje. Biedota konstruuje piętrowe chatki pokryte falistą blachą, a nowobogaccy wysokie na kilka pięter kamienice.
Pomiędzy górskimi zboczami Gwatemali ukryta jest prawdziwa perła. Błękitna tafla wody rozciąga się od jednego do drugiego pasma gór. W tafli tej, oprócz górskich pasm, nieśmiało odbijają się sylwetki trzech wulkanów.
Uliczka za uliczką, powoli pnę się w górę. Asfaltowa droga zamienia się w brukowaną dróżkę, a brukowana dróżka w piaszczysto-kamienistą ścieżkę. Przestronne, dobrze zadbane kamieniczki zostawiłam za sobą jakieś kilkanaście minut. W ich miejscu wyrosły szaro-bure chatki wszelkiej maści. Z blachy, z kamienia, z drewna.